Ladakh
Kang Yaze Base Camp - Kang Yaze - Nimaling
21 lipca 2008 (dzień 17)
21 lipca
Czyli walka z samym sobą

Kang Yaze to góra o bardzo przyjemnym kształcie. Według naszych obserwacji i zdobytych informacji posiada zasadniczo dwa wierzchołki - nazwijmy je: lewy i prawy. Wejście na lewy to większe przedsięwzięcie i jako cel trekingowy nigdy nie jest brany pod uwagę. Można też dostać się na niego z wierzchołka prawego przechodząc niezwykle wąską granią. Nie mam pojęcia czy ktoś to kiedykolwiek zrobił. Do celów trekingowy pozostaje tylko wierzchołek prawy. I tutaj nasze jedyne rozczarowanie. Z informacji jakie dostaliśmy przed wyjazdem wejście miało być możliwe na oba wierzchołki a wybór miał być podyktowany naszą kondycją. Owszem jeden z wierzchołków określany był jako łatwy, drugi jako bardziej techniczny, ale oba miały być w naszym zasięgu. Tym czasem Stak stwierdził, że wierzchołek lewy nigdy nie jest nawet rozważany. Teraz to było już za późno, ale na przyszłość będziemy musieli być bardziej uważni obgadując trasę.

Tak więc zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym i mieliśmy wchodzić na wierzchołek prawy. Stak zdecydowanie twierdził, że według wszystkich wyceniany jest on na 6400, ale według moich pomiarów musi mieć około 6260. Inna sprawa, że mapa pokazuje dwa wierzchołki: Kang Yaze I o wysokości 6401 oraz Kang Yaze II o wysokości 6135 metrów. Trudno jest nam powiedzieć jak to rzeczywiście wygląda. Jedno jest pewne: wchodziliśmy na wierzchołek prawy, a najwyższa zarejestrowana wysokość, około 10-15 minut przed szczytem (patrz fotka), to 6239m.

Góra obserwowana z bazy (a jeszcze lepiej z Nimaling) jest bardzo ładna i wydaje się łatwa do zdobycia. Naiwny plan wygląda tak: wskakujemy na pobliską górkę i górką idziemy tak długo jak się da. Gdy się już nie da, to wchodzimy na pole śnieżne pokrywające stoki (a jest to mniej więcej połowa drogi), hopla, hopla i jesteśmy na szczycie. Tak to wygląda z dołu. Trochę do myślenia daje sytuacja, gdy na zboczach uda nam się zaobserwować ludzi. Właściwie to ludziki, a będąc szczerym to malutkie kreseczki. Nam zaobserwować się udało, ale zupełnie się tym nie zraziliśmy - w końcu to tylko około 1200 metrów różnicy pomiędzy bazą a wierzchołkiem.

Tak więc spokojnie poszliśmy spać i o 23:45 wstaliśmy. Ostatnie sprawdzenie czy wszystko wzięte, łyk herbaty i o 0:30 ruszamy w drogę. Przepiękna sylwetka Kang Yaze na tle bezchmurnego i nieziemsko rozgwieżdżonego nieba prezentowała się iście bajkowo, aż nierealnie. A pogoda wręcz wymarzona. Rozgwieżdżone niebo i księżyc w pełni oświetlają drogę, ciepło (mamy na sobie cienkie windstopery i puchowe kurtki, cienkie rękawiczki). Plan był dokładnie taki jak go sobie wcześniej obmyśliliśmy (to znaczy ja z Hanią). Najpierw mieliśmy w lekkich trekingowych butach pokonać wspomnianą górkę, potem zaś zmienić je na buty wspinaczkowe z rakami i jazda na śnieżek. Szkoda tylko, że w planie pojawiły się pewne niedogodności. Pierwsza widoczna natychmiast, to taka, że owe buty wspinaczkowe z rakami nie czekały sobie grzecznie na nas, ale należało je wtaszczyć na własnych plecach. Bardzo ciężkie to one nie są, ale na tej wysokości rzeczy lekkie są ciężkie a ciężkie zostawia się na dole. Druga niedogodność stała się widoczna dosyć szybko, gdy tylko zaczęliśmy wchodzić. Otóż przyjemnie wyglądająca górka okazała się być górą usłaną różnego rozmiaru kamieniami. Zresztą ,,usłaną'' to zły termin - ona zdawała się być z nich usypana. Tak więc z relatywnie ciężkim plecakiem trzeba było przeskakiwać jak kozica albo inne dzo pomiędzy tym zwałowiskiem i to jeszcze pnąc się cały czas do góry. Pokonaliśmy w ten sposób, tak na oko, połowę wysokości, co już w tym momencie bardzo zmęczyło Hanię (zajęło to nam 3 godziny).

Pomyślałem sobie: ,,No dobra, na śniegu będzie lepiej''. I w pewnym sensie było. Nikt już przez nic nie musiał skakać, ale za to droga na szczyt biegła bardzo stromo nachylonym zboczem a do tego Stak wybierał drogę może i najkrótszą ale też i najbardziej stromą. Była to trasa na tyle dziwna, że spotkany przy schodzeniu kolega Staka był bardzo zdziwiony, że właśnie taką trasą wchodziliśmy (,,Ty draniu!! Dlaczego ich tędy prowadziłeś...?? :]''). Tak więc posuwaliśmy się po owych stromiznach (w porządku: Stak - Hania - ja - Młody) z czasem wolniej i wolniej. Plecak już jej nie ciążył, ale z kolei dopadła ją jakaś niezidentyfikowana bliżej boleść. Bolesna boleść. Szła więc z wielkim trudem, wkładając w to co raz więcej energii. Ze zmęczenia, wysokości, głodu było jej niedobrze. Każdy z nas oddychał w dający się zauważyć (a właściwie to usłyszeć) sposób, ale ona to chyba za dziesięciu. Później było jeszcze gorzej - przerwy były coraz częstsze i dłuższe. Sposób w jaki oddychała przypominał histeryczny płacz dziecka, które aż krztusi się od własnego płaczu: bardzo szybko, płytko i właściwie bez żadnej kontroli czy próby opanowania się. No powiem szczerze, że bardzo ciekawe i pouczające dla mnie doświadczenie choć szkoda, że na Niej.

Po takim stoku...
... cały czas do góry

W takiej sytuacji najlepszym rozwiązaniem było zatrzymanie się na jakiś czas, a może i nawet powrót. Szczerze mówiąc na pierwsze nie mogliśmy sobie pozwolić, a na drugie nie miałem ochoty - szliśmy już długo, jak dla mnie to za długo, była wyśmienita pogoda, ja czułem się wspaniale, a szczyt nie był już tak daleko. Pomijając jednak moje odczucia nie miałem serca jej czegoś takiego proponować. Tyle planowania, tyle wysiłku aby tutaj się znaleźć i w końcu walka przez ostatnie godziny. Teoretycznie dla czytających to, tych co siedzą w fotelu z ciepłymi kapciami na nogach, wybór jest prosty i jedynie słuszny: powrót. Ja wiem, że ta perspektywa bliskiego szczytu z jednej strony i ogromu wysiłku i starań z drugiej może powodować, że podejmiemy, zdaniem tak zwanego ogółu, irracjonalną decyzję. Irracjonalność jest jednak cechą naturalną ludzi uprawiających ten rodzaj ,,rekreacji'' i bez niej alpejskie szczyty pozostawałyby nadal niezdobyte. Osobiście uważam, że w takiej sytuacji, jeśli tylko nikt inny na tym nie ucierpi, ostateczna decyzja należy do zainteresowanego. Każdy ma prawo realizować swoje marzenia... być może i za cenę swojego życia. Nikomu natomiast nie wolno osądzać. Tak uważam. Patrząc na ból na jej twarzy i łzy w oczach nie miałem serca odbierać jej jej marzeń. Decyzja należała do niej.

Czułam się fatalnie. Każdy krok to była walka ze sobą i bicie się z myślami - iść? nie iść? ile jeszcze dam radę? Z każdą minutą czułam jak tracę siły. Spojrzałam do góry - już widać szczyt, to już tylko kawałek. Dam radę! I szłam kolejnych parę kroków. Ale szczyt jakoś się nie przybliżał. Mój mózg nie był w stanie ocenić odległości - patrząc w górę było po prostu biało i biało... I biało... To tworzyło iluzję bliskości, wierzchołka na wyciągnięcie ręki...

W końcu zdecydowała. Ona nie da już więcej rady, a poza tym to nie ma to sensu. Usiądzie tutaj i poczeka na naszą wracającą trójkę. Nie lubię sytuacji gdy grupa się rozdziela, tym bardziej, gdy słabsza osoba zostaje sama. Uznałem jednak, że w tym przypadku nie ma żadnego zagrożenia i zgodziłem się. Wiem, że decyzja o pozostawieniu ukochanej osoby ,,w takich warunkach'' może być kontrowersyjna. Nie zamierzam się jednak tłumaczyć. Powiem tylko tyle, że gdybym miał jakieś wątpliwości, to byśmy zaczęli schodzić.

Wypięłam się z liny i usiadłam na śniegu. Poszli. Zostałam tylko ja, absolutnie rewelacyjna panorama i niezmącona niczym cisza. Rozryczałam się - ze zmęczenia, z besilności, wściekła, że tak blisko a ja nie mam siły... Patrzyłam jak powoli pną się do góry, jak znikają. Wcześniej wydawało mi się, że to już parę kroków, ze dwie przerwy na wyrównanie oddechu i będziemy na szczycie, a oni szli i szli i stawali się coraz mniejsi...

A więc poszliśmy we trzech. Co jednak dziwne i zaskakujące, przerwy były właściwie z tą samą częstotliwością, jak wtedy gdy szliśmy z Hanią. Były tylko krótsze i nikt w ich trakcie tak nie dyszał. Wyraźnie dało się odczuć, że Stak nie ma siły (co zresztą sam przyznał po zejściu). W końcu około 45 minut od rozstania stanęliśmy na szczycie. Tam najpierw złożyłem gratulacje moim towarzyszom - wyrażnie zmęczonemu Stakowi i radosnemu jak małe dziecko Młodemu, zrobiłem kilka fotek, nakręciłem parę ujęć a Stak powiesił flagi modlitewne. Wszystko to nie trwało nawet 5 minut. W głowie kalkulowałem: 45 + 5 + 15... Nie chciałem aby zbyt długo siedziała sama... Poza tym zaczął wiać silny wiatr i pojawiły się dziwne chmury. A więc pół roku przygotowań, 10 dni wędrowania i niecałe 5 minut na górze. Szkoda, że Jej tutaj nie było. Schodzimy.

Po jakiś 5-10 minutach siedzenia zaczęłam się zastanawiać - cholera, pół roku marzeń, 10 dni podejścia do bazy, teraz od sześciu godzin walka z samą sobą, ze swoimi słabościami, i co - mam tak po prostu odpuścić?? Poza tym siedzenie w bezruchu przy ujemnej temperaturze nie jest najlepszym rozwiązaniem. Na ,,normalne'' podchodzenie nie bardzo miałam ochotę - miałam tylko czekan, a w razie upadku do zjeżdżania było sporo... :] Stwierdziłam, że spróbuje w postawie mniej spionizowanej ;) tak czułam się bezpieczniej, mniej się męczyłam i nie bolał mnie tak brzuch. Powoli ,,szłam'' do góry. Co jakiś czas robiłam sobie krótką przerwę na odpoczynek i ogrzanie dłoni i stóp. Znowu zaczęłam wierzyć, że może się udać. Byłam cholernie zmęczona, ale jeszcze bardziej cholernie chciałam wejść. Ktoś kiedyś powiedział, że w górach wysokich nie wchodzi się siłą mięśni, ale siłą woli - teraz to rozumiem...

Widok na wierzchołek
Pozostało 10-15 minut
Wierzchołek
Widok na prawą stronę
(stojąc przodem do wierzchołka)
Widok do tyłu i na lewą stronę
(stojąc przodem do wierzchołka)

Po kilku minutach schodzenia ukazała się Ona. Nie Yeti, nie zjawa lecz Ona. Nie odpuściła... Z miejsca naszego spotkania zostało około 20-25 minut a więc chcieliśmy z Hanią spróbować dotrzeć na szczyt. Dla Staka zapewne była to ostatnia rzecz o jakiej marzył w tym momencie, zgodził się jednak poczekać. No i poszliśmy w kierunku szczytu.

Niestety wiatr wzmagał się coraz mocniejszy i chmury zaczęły przykrywać górę. Musieliśmy się spieszyć. Za nawisem śnieżnym znajdujemy jedyne sensowne miejsce na zdjęcia. Zdjęcia i pomiar. Z tego ciągłego pośpiechu zapomniałem zmierzyć wysokość na szczycie.

My

Samo zejście, przynajmniej na odcinku śnieżnym, jest szybkie, łatwe i przyjemne. Gdy osiągamy depozyt pozostawiony na granicy skał i śniegu możemy pierwszy raz od 8 godzin pozwolić sobie na odpoczynek. Siadamy, jemy i... cieszymy się.

Powrót
Depozyt

A potem dalej w dół do obozu po sławetnej górce. To, że teraz droga biegła w dół, zmieniło tylko tyle, że teraz nikt nie dyszał. Łatwość poruszania się wcale nie była większa, a kilka godzin na nogach też robiło swoje. Kiedy o 10:30 docieramy do obozu, mieliśmy serdecznie dosyć wszelkich kamieni pod nogami. W obozie odpoczywamy godzinę a potem zupełnie spacerowym krokiem przechodzimy przez łąki do Nimaling. Reszta dnia mija na lenistwie, odsypianiu, a mnie na spisywaniu wydarzeń z wyjazdu.

Zdobywczyni

Na zakończenie kilka szczegółów technicznych. Wejście na górę zajęło nam 6 godzin 45 minut a zejście 3 godziny 15 minut. Do miejsca przepakowania / depozytu (czyli tam gdzie zakładaliśmy raki) szliśmy 3 godziny. Schodząc w depozycie zrobiliśmy 40 minut przerwy. Podobno na szczyt zwykle wchodzi się inną dłuższą drogą, ale po mniejszej stromiźnie. Mnie osobiście bardziej odpowiadał nasz styl ,,pionowo do góry''. Zbocza góry są właściwie idealnie gładkie, bez żadnych ,,wystających'' formacji skalnych - jedna wielka zjeżdzalnia. Może to być lekko zwodnicze, bo brak punktów odniesienia utrudnia ocenę odległości.