Ta pieprzona Argentyna
- Hania -
Ile jesteś wart?
Z kim o swe życie grasz?
- Bajm -
The world on you depends
Our life will never end
- Riders on the Storm, The Doors -
Life is not what happend,
but what we remember
and how we remember it
- Gabriel Garcia Marquez -
Bo życie jest za krótkie,
by tracić czas na żałowanie czegoś
- ja -
Leżę sobie... Leżę, a nade mna bajeczne niebo. Niezliczona ilość gwiazd na niesamowicie przejrzystym nocnym niebie. Chyba tylko tutaj, 6000 metrów nad poziomem morza, można coś takiego zobaczyć. Chwilę wcześniej widziałem coś innego: cztery obrazy. Tak, jak gdyby w każdej ćwiartce układu współrzędnych wyświetlane było coś innego. Bardzo szybko zmieniające się obrazy. W prawej górnej mój Brat. Reszta - nie pamiętam. A w głowie szumiało. Teraz tylko lekko boli. "Obudzić się, natychmiast obudzić się!!!" - nie wiem skąd ta myśl, ale tak myślałem. Obudziłem się. Wygląda na to, że na chwilę stracilem kontakt z rzeczywistościa. Właśnie, rzeczywistość. Leży sie fajnie - pierwsza chwila odpoczynku od kilkunastu godzin. Szkoda tylko, że głową lekko w dół... I na plecaku... No i trochę śnieg zawiewa. Chyba wstanę. Powoli. Najpierw sprawdzam czy mogę ruszać palcami u rąk. Mogę. U stóp? Mogę. Ręką? Mogę. Nogą? Mogę... Hmm... Znowu mi się upiekło? Wstaję. Powoli, bo głową w dół stoku a śnieg sypki jak pokruszony styropian. "Aaaa, to o tą skałę uderzyłem" - myślę sobie. Rozglądam się. Próbuję iść. Nie, no badziew. Tędy to nie przejdę. Trzeba wrócić. Tam skąd przed chwilką spadłem. Szukałem drogi zejściowej. Trzeba było pokonać metrowy uskok. Zbliżałem się powoli bo spadać wcale nie chciałem. Śnieg sypki, na nogach raki... A pod spodem kamienie. Nie wiem kiedy i w jaki sposób. Następna rzecz jaką zarejestrowałem to te cztery obrazy...
A wszystko zaczęło się kilkanaście miesięcy wcześniej. Tak bowiem w życiu jest, że składa się ono z marzeń, czasem trwających bardzo długo, ale o jego przebiegu decydują sekundy. Działalność partyzantki maoistowskiej w Nepalu skutecznie wybiła mi z głowy wyjazd w tamte okolice w leci 2005. Życie pustki nie znosi, więc byliśmy w Dolomitach (nota bene bardzo fajny wyjazd). Gdzieś tam jednak pozostała tęsknota za "dużymi" górami. I wtedy pojawiła się Aconcagua. Pojawiła się, jak to zwykle kobieta, nie wiadomo skąd i natychmiast zawładnęła mą duszą :))) Następne kilka miesięcy minęło mi na:
Argentyna wita mnie ciepłym słońcem i całkiem ładnymi kobietami :) Międzynarodowy Port Lotniczy im. leży ładny kawałek na południe od Buenos Aires, ale szczęśliwie posiada dogodne połączenie z miastem. Autobusy firmy Manuel Tieda Leon z charakterystycznym rysunkiem lwa odjeżdżają sprzed dworca co pół godziny (w ciągu dnia). Niespełna godzina jazdy i wysiadam prawie w centrum Buenos 5 min. od dworca autobusowego, na który niezwłocznie się udaję.
A wiedzieć trzeba, że podróżowanie autobusem po Argentynie to całkiem inna jakość niż po Europie. Zacznijmy od dworca. Dworzec to na ogół duży budynek, w którym swoje kantorki ma niezliczona ilość firm przewozowych. Każda obsługuje jakieś połączenia. Nie ma jednak jednego globalnego rozkładu jazdy. Tak więc jak chcesz jechać do Mendozy to musisz szukać okienka z banerem reklamowym: "Mendoza". I nie licz, że osobnik za szybą będzie władać angielskim. Szczęśliwie mimo, że gość w okienku mówił tylko po hiszpańsku i nie rozumiał z angielskiego nic, a ja mówiłem po angielsku i nic nie rozumiałem z hiszpańskiego, po kilkunastu znakach w uniwerslnym języku migowym staję się posiadaczem biletu autobusowego do Mendozy. Teraz tylko 8 godzin czekania i już jestem w autobusie.
Teraz autobusy. Podróżowałem trochę autobusami po Europie, ale po tym co zobaczyłem w Argentynie, stwierdzam, że jesteśmy komunikacyjnym zaściankiem Świata. Luksus podróźowania jest niesamowity. Przede wszystkim miejsce. Podróżni nie są upakowani jak śledzie w puszce, ale mają wokół siebie tyle miejsca, że mogą grać w tenisa :) No, może trochę przesadzam, ale każdy fotel rozkłada się co najmniej do pozycji połleżącej a czasem i leżącej. I nie musimy się przy tym obawiać, że nasz rozłożony fotel masakruje komuś kolana lub coś innego. Poza tym, w zależności od linii i ceny jaką zapłacimy za bilet, na pokładzie serwują drobne przekąski (w postaci ciasteczka i coli) lub też pełnowymiarowy obiad, kolację i śniadanie jak w lotach transatlantyckich. Mnie przyjemność taka, na liczącej ponad 1000km trasie z Mendozy do Buenos kosztowala, w przeliczeniu, ok 120zł. Dodam jeszcze tylko, że autobus na trasie nie zatrzymywał się ani razu.
Jeden krok. Drugi. Trzeci. Czwarty ... pustka w miejscu gdzie powinno być podłoże. Lecę gdzieś do przodu. Na szczęście nie za daleko. Trochę turlania i spokój. "Ku#@&!!!" - myślę sobie. Wstaję. Wokół mnie dzieje się niefajnie. Noc - to raz. Zasnute niebo - to dwa. Padający śnieg - to trzy. Wiatr - to cztery. ...a do domu daleko - to pięć. "I wystarczy!" - myślę."Iść czy czekać do rana?" - kotłuje się w mej głowie. "Jak będę szedł to pewno znowu spadnę. I to nie raz. Ciekawe który raz będzie tym ostatnim?! Nocowanie na tym zboczu nie wchodzi w grę. Powrót trochę wyżej, tam gdzie są resztki szałasu? Może...". Próbuje podejść, ale w tych warunkach to zupełnie nie widać gdzie idę...
W Mendozie jestem parę minut po ósmej rano następnego dnia. Szybko znajduję "mój" hotelik (jest naprzeciwko dworca, po drugiej stronie rzeki). Po rozlokowaniu się na przydzielonym łóżku robię wypad na miasto celem załatwienia pozwolenia na wejście na Górę, drobnego uzupełnienia ładunku i ogólnego rozejrzenia się. Więcej bardziej szczegółowych informacji o mieście znajdziecie w sekcji informacje praktyczne.
Brama wejściowa do parku w Mendozie i sam park |
Następnego dnia o 10 wsiadam do autobusu wiozącego mnie do Puenta del Inca. Jest to miejscowość leżąca prawie u wylotu Doliny Harcones - wrót do Aconcaguy. Zresztą miejscowość to za dużo powiedziane. Małe miasteczko to też za dużo. Ot, kilka chat, knajpa i coś tam jeszcze. Jest jeszcze coś, z czego owe kilka chat, knajpa i coś tam jeszcze słynie - naturalny most. Płynąca rzeka znalazła widać kiedyś szczelinę w skałach i tak po latach powstało coś na kształt naturalnego mostu. Tak czy inaczej podziwiać trzeba. Ja nie podziwiałem. Po 15 wysiadłem z autobusu (któremu tym razem daleko było do opisywanych wcześniej luksusów, ale to lokalna linia), spakowałem wszystko w jeden plecak i poszedłem w kierunku doliny. Kilometr dreptania drogą pozwolił mi na stwierdzenie, że: po pierwsze,jest BARDZO ciepło a po drugie mój plecak musiał przekroczyć magczną granicę 30kg bo jego ciężar prawie wgniatał mnie w asfalt.
Wylot doliny Harcones a w głębi cel - Aconcagua (Większość zdjęć z widokami daje się powiększyć po kliknięciu na nich) |
Gdy tylko wszedłem do doliny, natychmiast zorientowałem się, że dalsza droga w istotny sposób różnić się będzie od niedzielnego spaceru. Przede wszystkim, mimo późnej już pory (ok 16) było niemiłosiernie gorąco. Nigdzie cienia (to dosyć charakterystyczna cecha tamtej okolicy - słońce oświetla dolinę od 8:30 do 20 i nigdzie nie znajdziecie cienia). Konsekwencją powyższego jest brak roślinności oraz pył. Jedyna zielenina jaka tam rośnie to coś na kształt naszych ostów - małe i kłujące. Są jeszcze niesamowicie ostre trawy, ale tylko u wylotu doliny. A pył? To chyba przez surowe warunki zimą i skwar latem, erodują góry. Bo trzeba wiedzieć, że tutejsze góry to nie granit jak w naszych Tatrach Wschodnich ale tutu. Tak, czy inaczej, pył ten był wszędzie. O 17 przekraczam bramy parku. Kilka minut wcześniej wizytowałem namiot Rangersów celem "pochwalenia się" posiadaniem pozwolenia na wejście (w 2006, w tak zwanym średnim sezonie trwającym od do i tutu było to) i odebrania worka na śmiecie. Każda osoba jaka wchodzi na teren parku otrzymuje plastikową torbę z indywidualnie nadanym numerem. Do tej torby zbierane są wszelkie śmiecie a przy wyjściu trzeba się z tej torby rozliczyć. Jej brak lub zbyt mała ilość śmieci w nim oznacza wysoką karę. Tuż przed zmierzchem docieram do pierwszego obozu - Confluencia (3300m). Droga zajęła mi mniej niż statystyczne 4 godziny, ale nie miała w sobie nic przyjemnego - wielki garb i straszne ciepło zrobiły swoje. W oboze idę do punktu kontrolnego (zameldowanie się jest obowiązkowe) i robię pomiar nasycenia krwi tlenem (także obowiązkowy). Ponieważ powoli mało co już widać więc szybko rozbijam namiot i robię coś do jedzenia.
"[...] If I could turn back time [...]" - tak właśnie śpiewa Cher. A ja, im więcej czasu mija od powrotu, co raz częściej zadaje sobie to pytanie. I wciąż odpowiadam tak samo - nie, nie cofnął bym. Bo kto z nas ośmieli się ocenić wydarzenia przeszłości? Coś było dobre, coś złe... Nie znamy alternatywnych wersji więc jak możemy oceniać to co się stało w katgoriach dobra/zła? Zresztą
Daremne żale, próżny trud
Bezsilne złorzeczenia!
[...]
Trzeba z żywymi naprzód iść,
Po życie sięgać nowe,
[...]
Wy nie cofniecie życia fal,
Nic skargi nie pomogą.
Bezsilne gniewy, próżny żal!
Świat pójdzie swoją drogą.
Nie, nie cofnął bym. Bo wierzę, że wszystko czemuś służy.
Kolejny dzień według planu miał być przeznaczony na łażenie po okolicy. Jednak upał (w namiocie 45 stopni! a na słońcu jeszcze więcej) dosyć skutecznie wybił mi to z głowy. Tak więc zobiłem tylko 3 godzinną wycieczkę w kierunku kolejnego obozu i wróciłem szukając z obłedem w oczach jakiegoś cienia. Doświadczenia tego jak i poprzedniego dnia oraz świadomość, że następny odcinek to 8 do 12 godzin dreptania, skłoniły mnie do wynajęcia muła. Właściwie to połowy muła (za jedyne 60USD). Tak więc kolejny dzień na lekko...
Pierwszy obóz - Confluencia (3291 m) |
Na lekko, na lekko a i tak miałem dosyć. Najpierw z mozołem pokonywane kilometry dnem doliny, która niewątpliwie w pewnych okresach staje się dnem wartkiego strumienia a właściwie to rzeki. Dalej, z równie wielkim mozołem, zdobywanie wysokości. Trasa bowiem wygląda tak, że najpierw idzie się prawie po płaskim a potem na względnie krótkim odcinku trzeba pokonać 600m przewyższenia (łącznie jest tego ponad 1000m).
Dolina Harcones - w drodze do Plaza de Mulas (4380m, obóz II - baza główna) |
Kolejne dni wyglądały bardzo podobnie: jeden dzień zdobywania wysokości, jeden dzień "odpoczynku". Ponieważ były bardzo podobne, więc pozwolę sobie pominąć ich opisy. Co i kiedy dokładnie robiłem jest w kalendarium a dodatkowe informacje są w informacjach praktycznych.
Plaza de Mulas widziana z podejścia do obozu III i początek tego podejścia |
Widok (z bazy III) na końcową część podejścia do bazy II |
Podejście - do góry obóz IV, w prawo III... |
... a w lewo taki widok |
Obóz III (Canada, 5047m) i podejście do obozu IV |
Marabut i ja w "trójce" |
Widoki z "trójki" |
Obóz IV (Nido de Condores, 5331m) po opadach śniegu i podejście do obozu V |
Obóz V (Berlin, 5796m) i ja |
Widok z obozu V |
W drodze na szczyt |
6962 m n.p.m - 8 miesięcy marzeń, kilkadziesiąt sekund pobytu i... |
Po 8 godzinach, o 15h00 jestem na szczycie. Szybkie zdjęcie i schodzę w dół. Wokół mnie w powietrzu pojawiło się tyle ładunków elektrycznych, że aż skwierczało. A włosy na głowie zaczęły się podnosić, tak jak podnoszą się gdy zbliżamy do nich naelektryzowany grzebień. Zaczyna padać drobny śnieżek. Widoczność spada miejscami do kilkunastu metrów. Kilkanaście minut wystarcza aby wszelkie wydeptane ścieżki przestały być widoczne. Schodzę w zasadzie po omacku; granica pomiędzy niebem a ziemią nie istnieje. Wszystko ma taki sam kolor. Każdy krok to jedna wielka niewiadoma. Czasem trafiam na stabilne podłoże a czasem wpadam po kolana w śnieg. Przewracam się... Każdy taki upadek czy źle postawiony krok przypomina mi, że to już kilkanaście godzin jak idę. Nie ma jednak mowy o odpoczynku. Gdzieś na godzinę przed nastaniem ciemności nagle przestaje padać. Nie wierzę oczom. Jasne i przejrzyste niebo. Świeci słońce. A do tego w oddali widzę wyraźną wydeptaną ścieżkę. "Wygląda na to, że jeszcze mój czas nie nadszedł" - myślę sobie i bez chwili namysłu idę dalej. Trzeba wykorzystać każdą sekundę. Wtedy to widziałem chyba najpiękniejszy zachód słońca. Wyobraźcie sobie może bitej śmietany. Z tej bitej śmietany gdzieniegdzie wystają białe stożki. A wszystko to polane jest różowym i czerwonym lukrem i podświetlone przez czerwień zachodzącego słońca. Kolory nieba zmieniają się od błękitu do ciemnego fioletu. Na niebie żadnej chmurki. Wiem że opis nie oddaje tego co widziałem, ale była to jedna z tych chwil, gdy człowiek mówi sobie, że było warto. Rezygnuję z robienia zdjęcia - czas. Dochodzę do miejsca skąd widać resztki schronu w obozie tutu. Zaczynam schodzić po stoku. Mija kilkanaście minut. To wystarcza aby zrobiła się noc. Zaczyna wiać i sypać śnieg. Jeszcze przed chwilą widziany szałas staje się niewidoczny. Schodzę w dół po śladach. Ślady wyglądają tak jakby stado bizonóww tędy przeszło - widać każdy schodził jak mu instynkt dyktował.
Przez chwilę rozważałem możliwość powrotu do resztek szałasu. Jednak po kilku minutach prób zrezygnowałem. Potem była cała noc, kiedy to miałem trochę mniej lub bardziej zabawnych przygód. Potem był jeszcze cały dzień, kiedy to udało mi się zbliżyć do Nido de Condores. Do tej pory nie mam pojęcia jak ja szedłem bo znalazłem się nie do końca w tym miejscu co chciałem... Nie mam pojęcia. A dalej? Dalej to już nie było tak fajnie. Palce u rąk zdradzały oznaki silnego odmrożenia. Tak więc nocne schodzenie do Plaza de Mulas, rano helikopter, karetki, szpital i hotelik w Mendozie. Przy okazji spotkałem kilka fajnych osób, które starały się pomóc mi jak tylko mogły. Potem lot do Polski i ratowanie tego co można uratować.
Zawieranie nowych znajomości :))) |
|