... musieliśmy poświęcić troszkę czasu i wspiąć się na wyżyna naszych marketingowych umiejętności podkreślanych niepowtarzalnym czarem i urokiem osobistym aby zebrać grupkę tych co pojadą. Ostateczny bilans - 10 osób, jak do tej pory najwięcej. Nie ukrywam, że z wyniku byłem zadowolony. Na takich wyjazdach liczy się atmosfera. Atmosferę, jak powszechnie wiadomo, tworzą ludzie :))) Im więc ich więcej tym lepiej (pod warunkiem, że dość starannie się ich dobierze). Zapowiadało się więc kilka mile spędzonych dni. Niestety ku mojej rozpaczy, jeśli chodzi o mnie, nic z tego nie wyszło, czemu zresztą jestem sam sobie winien :) Nie uprzedzajmy jednak faktów. Teraz tylko w zarysie wspomnę jak miało być...
Grupa dokonała samopodziału na dwa podzespoły. Pierwszy (6 osób) miał planowo wyjechać z Łodzi o ustalonej od dawna porze i rozpocząć spacerowanie 1 maja z Krynicy. Drugi zaś (4), wyjeżdżał dzień wcześniej i część jego (1) rozpoczynała trasę w Rabce a część w Szczawnicy (3). Obie podgrupy Zespołu Drugiego miały spotkać się ok 24:00 na Przehybie zejść do Rytra i tam wsiąść w pociąg, którym do Krynicy zmierzać miał Zespół Pierwszy. Trochę to może zagmatwane, ale wszystko dokładnie zaciemni poniższy rysunek :))
Dni 0 (30 kwietnia) i 1 (1 maja) opisuje razem, gdyż jak będzie można zaraz zobaczyć granica pomiędzy tym gdzie skończył się jeden a zaczął drugi jest dość trudna do ustalenia :) Po początkowy opis dnia 0 odsyłam do opisu Hani i Marysi. Ja odłączyłem się od nich w Chabówce. Konsekwencją tego było godzinne opóźnienie w stosunku do założonego planu związane z koniecznością dojścia do Rabki. O 13:00 ruszam z Rabki. Trasa wymagająca nie jest, świeciło słoneczko. Do Turbacza bez większych wydarzeń, wszystko planowo (czasy przejścia to 2/3 czasów z mapy) z dwoma małymi ,,ale'': 1) zgubiłem szlak pod Turbaczem, przez co do schroniska podchodzę niebieskim, 2) stopy sygnalizują, że jeśli dalej będę je tak traktował to one dalej nie idą. W schronisku 30 minut przerwy i dalej na trasę. Planowo osiągam Przełęcz Knurowską a następnie Studzionki. Przemoczone przez podejście w śniegu (i wodzie) na Turbacz i pracujące pod znacznym obciążeniem stopy zaczynają jednak się buntować. Nie jest jeszcze źle, ale... to dopiero 1/3 trasy. W dodatku zaczyna się robić zmierzch. Wyciagam czołówkę i dalej, jazda. Wcześniej wysyłam sms-a do grupy H-M-M aby jednak zaczynali schodzić beze mnie. Cóż, nocne przejście w górach to nie to samo co na nizinach. Tutaj i w dzień trzeba cały czas gapić się pod nogi a w nocy... W nocy to trzeba to robić dwa razy uważniej a i tak nie wszystko się zobaczy. Ciekawe doświadczenie, jak dla mnie :))) Tracę jednak przez to cenne minuty a niebawem okaże się, że godziny. Nie ma jednak sposobu aby przyspieszyć. Zresztą stopy... One już dziękują :)) Gdzieś po drodze zaczyna padać więc ścieżka staje się jeszcze trudniejsza do odszukania i prawidłowego zinterpretowania. Glina, błoto, liście... Są miejsca, gdzie stoję dłuższą chwilę bo nie wiem gdzie iść. W dzień bym przemknął bez większego zastanowienia. W końcu gubię drogę na jakiejś polance. Tak sobie myślę, że takie nocne łażenie to nie ma większego sensu... Mniej sił stracę idąc za dni a i może być szybciej. Już prawie miałem wyciągać karimatę i iść spać. Gdzieś tam jednak kołacze się w głowie myśl: ,,Oni tam są, czekają... To przecież z nimi miałem być na tym wyjeździe. Nie mogę siadać'' I nie siadam. Kilkanaście minut zajęło mi odszukanie drogi. Dalej aż do Lubania bez większych niespodzianek. Tutaj kicha... Błąkałem się przez godzinę szukając dalej szlaku. Za dnia nie do pomyślenia, tym bardziej że pamiętałem coś jak byłem tu kilka lat temu. W końcu okazuje się, że czerwony szlak przecina ogrodzone pole namiotowe i dalej leci po jego drugiej stronie... W dzień oczywiste :))) Wlokąc się idę jeszcze gdzieś z godzinę i o 3:00 kładę się spać. To nocne chodzenie nie ma sensu. Prędkość spada mi do tego stopnia, że nie wyprzedził bym emerytki biegnącej do tramwaju (inna sprawa, że mało kto da radę je wyprzedzić). Wstaję o 5:00. Budzi mnie zimno :) Na dworze jest już widno więc od razu idzie się lepiej. I od razu szybciej choć nie tak jak bym chciał - stopy :) Przy okazji mam możliwość obserwowania cudów przyrody związanych ze wschodem słońca. SUPER!!!
Przed 7:00 docieram do Krościenka. Ostatnie 50 minut to z pewnością przyjemność nie była. Jak sądzę pękł mi jakiś pęcherz a uczucie to nie jest przyjemne. Do tego sporo kamieni, więc dokładnie czuje co i gdzie mnie boli :) W Krościenku poświęcam 30 minut na śniadanie (wszystkie sklepy spożywcze były otwarte a przecież to 1 maja - było nie było dzień wolny od pracy) i dalej na Przehybę, którą osiągam kilkanaście minut po 12:00. Tutaj staje się główną atrakcją wśród ,,prawdziwych turystów'' a właściwie to mój plecak. W końcu lekko poirytowany głupimi pytaniami i stwierdzeniami na pytanie pewnej pani ,,Co pan tam niesie w tym plecaku'' odpowiadam ,,Teściową'' co niestety wywołuje kolejną falę gadaniny :))) Około 13:00 zaczynam schodzić niebieskim do Rytra. Jestem tam o 17:00 i dziękuję roztropności grupy H-M-M, że tamtędy nie schodzili po nocy bo by się zapewne pozabijali albo dopiero teraz by kończyli :))) Gdzieś o 17:30 wychodzę na trasę do Schroniska na Halę Łabowską. Dość żmudne podejście. Cały czas mam nadzieję, że będę tam na 22:00 i w końcu Ich zobaczę. Gdybym miał przed sobą kilka godzin dnia tak by zapewne było, ale... Noc nadchodzi nieubłaganie a i ja jestem już lekko zmęczony. Wlekę się więc noga za nogą, robiąc odpoczynki częściej niż przyzwoitość nakazuje. W normalnych warunkach, czyli za dnia i startując z Rytra, na Łabowską wchodzę w 2/3 czasu. Teraz natomiast jest to 4/3 albo i więcej czasu mapowego. W końcu około 1:20 docieram na Halę. Ku mojemu zdumieniu schronisko jest otwarte, więc znajduje sobie miejsce w przedsionku i tam śpię do 7:00 gdyż mniej więcej wtedy zaczęli kręcić się pierwsi ludzie. Mojej grupy nie szukałem gdyż nie wiedziałem gdzie są. Zresztą nawet gdybym wiedział to i tak bym nie chciał ich budzić. Potem okazało się, że wysłali mi sms-a z wiadomością gdzie są, ale napisali go fonetycznie po angielsku :))) Sorki, ale nie miałem siły wnikać w sens tej wiadomości, którą zinterpretowałem jako, mniej lub bardziej, łacińską sentencję. Zresztą popatrzcie sami jak ona wyglądała
Li ar in rum lan
Gdzieś około 7:30 odnajduje mnie Paweł. W końcu razem... :))
|
...nie na długo jednak jak się miało niebawem okazać. Poprzedni dzień nie dla wszystkich okazał się łaskawy. Po wspólnym śniadaniu rozpoczynamy wędrówkę. Dość szybko zapada decyzja o rozdzieleniu się. Plan był taki, że jak + Marysia idziemy do Piwnicznej, by tam złapać transport do Szczawnicy i stamtąd podchodzić na Przehybę. W Piwnicznej okazuje się jednak, że nie bardzo mamy szansę dojechać na sensowną godzinę do Szczawnicy. Siadamy więc nad Popradem z myślą odpoczynku. Z wolna nadchodzi 15:00 - godzina kiedy mamy podjąć decyzję czy wchodzimy czy zostajemy na miejscu. Przez chwilę walczę z myślami; przed oczyma mam całą trasę jaką pokonałem aby dołączyć do Grupy i świadomość, że pół plecaka to akcesoria na wieczorną imprezę jaką planowaliśmy na dziś... Zostajemy. Po 40 minutach poszukiwań znajdujemy kwaterę, co wbrew pozorom wcale nie było takie proste. Przesyłamy jeszcze, niestety tylko, sms-owe życzenia naszemu jubilatowi, umawiamy się następnego dnia w Starym Sączu i... Tak kończy się ten dzień.
|
Streszczając króciutko ten dzień: czekanie na Grupę w mało atrakcyjnym Starym Sączu. Wieczorem rozstajemy się z Pawłem, który zostanie jeszcze dwa dni a sami wsiadamy do, o dziwo, pustego pociągu relacji Krynica - Gdynia. Jeszcze tylko wspólna kolacja z zapasów jakie nam zostały... i to już prawie koniec wycieczki.
Cóż, NIE TAK MIAŁO BYĆ. Z wyjazdu i jestem i nie jestem zadowolony. Jestem, bo trochę sobie pochodziłem, byłem w ładnej okolicy i towarzyszyła mi piękna pogoda. Nie jestem zaś dlatego, że prawie cały ten czas spędziłem z dala on Nich. W końcu nie po to montowałem grupę aby łazić samemu. Zdarzyło się i nie ma co płakać, gdyż czasu się nie wróci, ale gdzieś tam na dnie serca pozostaje żal za tym co mogło być... Pozostaje zawołać DO NASTĘPNEGO WYJAZDU!!! ...i mieć nadzieję, że jeszcze będą chcieli jechać :)
|
Trzy dni wolnego wydało się niektórym za mało, więc nasz długi weekend przedłużyliśmy jeszcze o dzień 0 (i noc oczywiście :)). 30.04.2004 o godz. 7:05 ruszyliśmy z dworca Łódź Fabryczna pociągiem Reymont do Krakowa w składzie Piotr F., Mateusz S., Maria W. Hania dołączyła na Widzewie. W Krakowie udało nam się wywalczyć miejsca w autobusie do Zakopca. Piotr F. opuścił nasze urocze towarzystwo już w Rabce. Ponownie zobaczyliśmy go ciut po umówionym terminie (ok. 30 godzin później) :) Trójka Wspaniałych, czyli MY, dotarliśmy do Nowego Targu. Tam kolejna przesiadka - tym razem wsiedliśmy w busa do Szczawnicy. Miejsc siedzących brak :( Na miejscu doładowaliśmy akumulatory konsumując zdrową żywność (czyt.: fast-food). Niektórzy jedli jakieś świństwo - banany - sama chemia! Fuj! Zanim ruszyliśmy zarządziłyśmy biednemu osaczonemu przez nas Mateuszowi przepakowanie plecaka. Wreszcie rozparcelował reklamówę z żarciem, którą od rana taszczył w ręku, i napchał nim śpiwór (smacznego :)). Jedzonko straciło tylko swój kształt, walory smakowe bez zmian (podobno....). O godz. 16:00 (*) ruszyliśmy niebieskim szlakiem na Przehybę. Na trasie Hania opracowała nowy sposób ruszania z postoju. Algorytm jest następujący: