Beskid Żywiecki
1 - 4 maja 2003

Moja relacja


Kiedyś będą tutaj fotki... Teraz nie ma nic :)))

Relacja Michała

"jak to jest, że idziesz i nie myślisz o niczym... i jest ci dobrze..."


Dzień 0 - 31.04.03

Na dworcu Łódź Kaliska spotyka się osiem osób - razem jadą w góry. Jeszcze nie wiedzą co ich czeka. Od dwóch tygodni śledzili na wszystkich frontach prognozy pogody. Te w Internecie lekko je podłamują, te w telewizji nie tylko lekko...

Jestem na dworcu - ile tu ludzi... ooo jeden znajomy, ooo następny... będzie dobrze... kupa wielbłądów, dworzec śmierdzi jak zawsze. Szukam gościa z wieeeeelkim plecakiem... hmmm chyba go nie ma. Idę na punkt zborny - jest Kiero. Bez plecaka???? Ach zostawił w pociągu - jaki sprytny... Idę w strone kas - do odjazdu jeszcze jakieś pół godziny. Kolejki sakramenckie, jak na święta - długi weekend w końcu. Na szczęście w kolejce jest jedna z wyjazdowiczek - bez skrupułów wykorzystuję jej dobroduszność - kupuje mi bilet, a ja w tym czasie konferuję z Tatą (który przywiózł mnie na dworzec), Kierem i przygodnie spotkanymi znajomymi - też jadą w góry (no, do Zakopanego). Mamy bilety - toczymy się w stronę pociągu (cały czas potrącam ludzi w kolejkach...plecakiem, rany! a jest mniejszy niż zwykle - odwykłem czy co?). Super! Wagony podstawione, ekipa zajęła już nam przedział. Świetnie. Poznaję ludzi - znam Tomka, znam Kiera, znam Pawła (niestety tylko z widzenia) i znam... eee... nie znam. Dosiadają się: Marysia (to ona kupiła mi bilety - dzięki!!), Iwona (heh, ona też nie jest matematykiem - poza nami są SAMI matematycy), Antek (hmm powinniśmy znać się z W-Fu...?) i Martyna (ona pojechała "z ogłoszenia" nie znając nikogo - dzielna dziewczyna!)... Uff robi się ściśle w przedziale... W moim humanistycznym rozumku czuję się zagubiony - te baczne, rozumne spojrzenia ze wszystkich stron... ONI wiedzą coś czego ja nie wiem!!!

Jazda mało urozmaicona - 40 minut w samej Łodzi, zanim wyjedzie z Kaliskiej na Główną Magistralę Węglową, później do Częstochowy.

AAAA Dwie godziny przesiadki... chyba zejdę z nudów - ciężko mi złapać wspólny język z nimi wszystkimi... rozmowy o pogodzie się nie kleją... przewaga tematów matematyczno-uczelnianych (blee!). Podejmuję silne postanowienie nie myśleć o studiach i domu do końca wyjazdu.
Jedziemy w stronę Katowic...
Kurna!!!!!!!!! Krzesełka do przewozu bydła, albo rezerwy... ani się przespać, ani usiąść wygodnie... taki czerwony plastik podmiejskiej kowbojki, pozycja rzeczywiście zgodna z fizjologią... może dlatego to "plastik"...

W Katowicach nasi bohaterowie spotykają się z osławionym "frontem niżowym" twarzą w twarz - właściwie twarzą w deszcz.

AAAA Leje!!!!!! Budzi się we mnie fatalista - jak tak się zaczyna to jak będzie pod koniec???? Jak Kiero zamówił pogodę na wrzesień to strach wspominać...


Dzień 1 - 01.05.03

Dojechali nadludzkim wysiłkiem do Zwardonia. Pierwszy oddech zapowiedział im: "Czeka na was szlak!" i "Jechały tutaj konie..." Wyjście na szlak spod Schroniska pod Skalanką poprzedzone śniadaniem (?), z zapachem impregnatu, jakiejś eleganckiej panny (niech ją szlak..) nie było fenomenalne, ale przynajmniej nie padało.

Ach to powietrze i widoki... Warto było jechać taki kawał. Hmm nic nie zapakowałem na drogę... ma ktoś coś do jeścia???? Paweł poratował mnie bułką - dzięki bracie! Bułka ponadprzeciętna, dawno nie jadłem takiej dobrej wędliny - serio! Nie wiem co to było, ale super.

Paczka podąża czerwonym na Wlk Raczę. "Ha, nędznicy! Doświadczycie dziś mojej miłości." - podpisano Wasza Kondycja. Odpowiedzi słać na poste restante Łódź 1, róg Tuwima i Kilińskiego...

Ech, moje płuca - wyplułem trzy godziny temu... a jeszcze cholerny Upłaz... widoki super, ale zaraz zacznę pluć na boki krwawą cieczą... z pianą na ustach dochodzę do schroniska. Tam po zdjęciu plecaka i zmianie butów na sandałki złapałem drugi oddech i pobiegłem na platformę widokową. Boskie widoki. Moja marna cyfrówka nie oddaje nawet w jednej trzeciej, tego, co widać. Na zdjęciach Marysi obejrzymy co lepsze fragmenty. Na podejściu idę wespół w zespół z Martyną. Od pierwszego dnia zostaje jej osobistym poganiaczem... tylko czemu czasem się zastanawiam kto kogo pogania i motywuje. Chwilami myślę, że mi sieknie :o) Jesteśmy w schronisku - tłok jak 150 ale mamy rezerwację - pokój podwójny, z własną łazienką i nielodowatą wodą. Nie daje się zjeść w sali jadalnianej - za dużo ludzi - reorganizujemy pokój i jemy na górze. Osobiste podziękowania obsłudze schroniska, która każe osobom zameldowanym płacić za wrzątek!!!!

Dzień nasi dzielni górołazi kończą grą w kości... i lulu.


Dzień 2 - 02.05.03

Dzień rozpoczyna się jak zwykle herbatką/zupka chińską i czymś do pogryzienia... O dziwo, jest piękna pogoda. Po ogarnięciu pokojów i spakowaniu (jakoś nikt nie wpadł na pomysł konkursu: "spakuj się wolniej niż Kiero":-)))) Nasi wspaniali explorerzy ruszają czerwonym szlakiem na Przełęcz Przegibek - jak się okazuje szlak czerwony pieszy nie do końca pokrywa się z narciarskim...

Kiero poleciał obejściem, ale ze mnie idiota, trzeba było zobaczyć rano jak wychodzą szlaki, zamiast byczyć się na słoneczku... Słoneczko dopisuje - wskoczyłem w krótkie spodenki, rażąco odstaję bielą nóg od reszty... najlepsze łażenie wyjazdu - przyjemna pogoda, wyrównany balans wejscia/zejścia i jeszcze odpoczynko - drzemka na polanie przed Przegibkiem... (w przypływie dzikiej radości wyskoczyłem przed wszystkich i zdążyłem "przyciąć komara", zanim doszli :o) )

Na Przegibku mnóstwo ludzi, niezrażona tym wycieczka dzielnie wywalczyła miejsce przy stołach, po czem w ilościach hurtowych poszła kupić Pepsi 0.5l :-) Antek dał się skusić jajówie, co po niektórzy posilili się konkretnie, inni poprzestali na dwóch rodzynkach. Wyruszono by dojść spać na Mładą Horę (nie oszukujmy się... połowa ekipy od godziny mówiła tylko o prysznicu...) przez Wielką Rycerzową (ta góra, to nie cel... to przeszkoda).

Oj za dużo zjadłem... idzie się kiepsko. Z ust przy kolejnych zachoiczonych polach śnieżnych wymykają się coraz mniej przystojne słowa... Skrzętnie odnotowuje je Marysia, czyniąc kolejne kąśliwe uwagi o polonistach... Ciekawe, jak na matematyka, strasznie jest zainteresowana moim zasobem słownictwa... Na jej nieszczęście nie udało mi się upaść w błoto - wtedy zapewne byłaby usatysfakcjonowana...

Grupa, nieco rozciągnięta na szlaku, dochodzi stopniowo do celu...

Udało nam się z Martyną dojść pierwszymi do Chyzu u Bacy - chaty PTT, która będzie naszym noclegiem tej nocy. Myślę tylko o prysznicu, jedzeniu i spaniu - w tej kolejności. Oczekiwany prysznic nie oferował zbyt wiele miejsca, ale był ciepły.

Eksplorersi, po wpisaniu się na listę, prysznicują się oszczędzając ciepłą wodę jak tylko się da. Ilość chętnych w jednym rządku wywołuje pewne napięcia wśród innych zainteresowanych. Na szczęście innych zainteresowanych nie dochodzi do rękoczynów.. :-) mając w swoim składzie czterech straszliwych zabijaków grupa powinna mieć specjalne upusty na nocleg w schroniskach.


Dzień 3 - 03.05.03

Nocleg zaczęty spokojnie i długo jest dość niespokojny (małpy, duszność, szelesty, i te cholerne koguty) i kończy się szybko (te cholerne koguty). Wąska reprezentacja decyduje się przewietrzyć szare komórki przed śniadaniem. Nie, nie zasiedli do cichej partii szachów - wyruszyli na spacer.

Nie da się spać. Zbyt duszno. Cholerne koguty zaczęły o 5:50 symfonię... Jest jasno... O Kiero się wybudził... Teatralnym szeptem wyciągam go na spacer - ruszymy na Rycerzową zobaczyć jaka sytuacja na akwenie. Dyskutujemy wyjazd, sytuację w grupie, ewentualne zejścia dla kontuzjowanych w drodze. Kontemplujemy wstający dzień. Niewiele jest lepszych widoków na ziemi. Budzący się dzień jest piękny nawet w mieście, ale w górach przewyższa sobą każdy inny. Wstające słońce delikatnie głaszcze stoki. Pieszczone góry oddają wilgoć nocy, smreki wyciągają się i stroszą w swej zieleni, brąz bezlistnych jeszcze drzew delikatnie podkreśla ich barwę. Śpiew ptaków ogłasza wszem następny wschód słońca. Ciepło powoli sączy się przez mgły. Przymglone szczyty unoszą umysł do dalekich krain skrytych w ich cieniu. Każde zagłębienie okryte mrokiem zapowiada przygodę, której właśnie pragniesz...

Dzień poczyna się już nocą, ssaniem w żołądkach natura daje znak - czas na śniadanie! Po nim co było wielu woli nie pamiętać. Jedni zwalą na "południowoeuropejski niż z frontem burzowym", inni na "kryzys trzeciego dnia", jeszcze inni na niewyspanie...

"Wyszliśmy w góry jeszcze za dni suchych dopadła nas wilgoć zaskoczonych..." parafrazując Kazika. Przejście przez cudny rezerwat, wyprzedzając się ustawicznie z Krakowianami... I zaczyna się deszcz, chwilę później to już DESZCZ. Ulewa robi się w drodze... najgorszy moment wody przeczekujemy w zajeździe w Ujsołach - są tu zresztą wszyscy, którzy byli w okolicy... trochę twarzy pamiętam z poprzednich dni - góry są strasznie zatłoczone, w pojedynkę jeszcze da się chodzić, ale utrzymanie we względnej całości ośmioosobowej grupy przysparza Kierownikowi pewnych problemów.

Deszcz, który zastał naszych dzielnych łazików na szlaku, spowodował rejteradę do zajazdu, a w konsekwencji posiłki, ciepłe piwa itp. Nawet sam kierownik je jakieś jedzenie na ciepło i kusi się na herbatkę z cytrynką (czyżby kryzys trzeciego dnia?) Po krótkim odpoczynku i podeschnięciu explorers dzielą się na dwie grupy: jedna - przygotuje bazę dla atakujących, w tym celu udaje się środkami komunikacji zbiorowej w stronę schroniska na Hali Boraczej i tam podchodzi kawałeczek by założyć bazę (docelowo: przygotować napoje izotoniczne i posiłki energetyzujące dla grupy szturmowej). Druga - szturmowa udaje się wcześniej zaplanowanym szlakiem "bez Redykalną k' Boraczej". Grupa szturmowa samoistnie (pod wpływem czynników atmosferycznych zapewne) narzuca mordercze tempo - teoretycznie czterogodzinną trasę pokonuje w dwie i pół godziny do trzech. Odnotowano dziwne zmiany znakowań szlaków.

Oj, przespałem się w zajeździe po ciepłym piwku, to teraz jakoś wybudzić się nie mogę. Zdążyłem się ocknąć a to koniec Redykalnej. Stoję zaparty w ziemię i myślę, że pewnie bym takim tempem tego nie zrobił, ale za mną Antek, przede mną Kiero... - to motywuje mnie równie dobrze jak obecność Martyny. Gdzieś z tyłu idzie Tomek z Marysią. Dzielnie zdecydowała się iść. Ma strasznie poobcierane pięty i palce. Odbije się to później. Na szczycie Redykalnej miejscowy informuje nas, że do schroniska zostało jakieś pół godziny. Osłupieni z Kierem i Antkiem wyciągamy mapę (wg nas mamy jeszcze ok. godziny na pewno). Nijak się nie zgadza, ale pan uparcie twierdzi, że wie w końcu lepiej, bo wiele razy już to przechodził. O-Ka, nie kłócimy się. Informujemy o sytuacji dochodzących Marysię i Tomka. Marysia chce nas pobić za żarty, "kiedy wszyscy jesteśmy zmęczeni". W końcu daje się przekonać, że to nie blef. Z Redykalnej schodzimy właściwie na Boraczą. W oddali zza drzew znajome sylwetki atakują Boraczą od drugiej strony...

Grupa szturmowa przerosła samą siebie. Tempo poddane przez siły wyższe pozwoliło zadziwić pierwszą grupę i podtrzymać renomę Kierownika. Wspólnym wysiłkiem połączone grupy wpadły do schroniska. Tutaj zaskoczył je zapach babcinego ciasta rozchodzący się aż przed schronisko.

Uff, uf, uf, schody na górę... uf, uf. Sala jadalna... ! ! ! Ola??????? na drugim końcu świata spotykam znajomą z jej kumplami... hmm ciekawe. Miło, fajnie, ale gdzie jest prysznic? Rzeczy do pokoju, ręcznik w łapę i na dół. Oj.. nie ma haczyka, po zamknięciu liczysz na drugiego człowieka i jego takt... dobrze, że to góry, a nie Mazury. Ciepło, dobrze i jest gdzie rzeczy ulokować...

Grupa odkrywszy drugi prysznic, o którego istnieniu autor niniejszego nie miał pojęcia, z dzikim zapałem zaanektowała oba... Okna w pokojach zostały otwarte, plecaki rozrzucone. Pewien problem stanowiło podzielenie się na dwa pokoje - to były czwórki, a w grupie były trzy panie i pięciu panów.

Wspólną radą dokwaterowaliśmy Kierownika kobietom i, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, udaliśmy się do siebie kwasić się w prawdziwie męskim burdelu.

Gdy zebrano się w końcu w sali jadalnianej w stanie czystym i wypoczętym (wstępnie) rozpoczęła się rozpusta. Tylko nieliczni

Ja! To byłem Ja!

nie kupili wyżerki schroniskowej i jedli to co przynieśli na własnych plecach. Wrzątek był w schronisku za darmo w ilościach kosmicznych, a obecność za ladą przyjemnej, młodej pani wespół z przyjemnym, młodym panem satysfakcjonowała wszystkie frakcje wyjazdu. W czasie posiłku dokonano wiekopomnej decyzji wyrzucenia butów poza pokoje. Do pokojów wróciło powietrze. Reszta przyjemnego wieczora upłynęła w ciszy i spokoju zakłócanym sporadycznie przez współmieszkańców ze Śląska, którzy dawali upust swojej ostatniej już młodości w towarzystwie dużych ilości piwa i gitary. Rano odkuto się prowadząc głośne rozmowy (dziwne grymasy na twarzach i delikatny krok pozwalał przypuszczać tzw. "hengołwer")...

Noc mija mi bez snów, może to i lepiej...


Dzień 4 - 04.05.03

Zjazd. Nieważne, że to jeszcze dzień łażenia... To jest dzień zjazdu. Grupa pozbywa się części balastu w typie pasztetów, dżemów. Na wyjściu piękne słońce, wiatr, cisza i rześki poranek (przedpołudnie).

Ekspresowo pakuję się pierwszy. Żegnam gospodarzy obiektu (fantastycznie uprzejmi ludzie). Wychodzę przed schronisko. Buractwo z wieczora wypala pierwsze papierosy. Bez przekonania chwali słońce i idzie poszukać Alka Seltzer w samochodzie, którym wjechało na przełęcz. Patrzę na nich z dziką radością. Znam niestety to uczucie lekkiego przytłumienia i zawieszenia w próżni. Dobrze wam tak za te krzyki do późna i chlapanie piwem po całej sali... Kiedy ekipa się pakuje chodzę dookoła budynku oglądając góry i podsumowując wyjazd. Ceremonia zakładania obuwia poczyna myśli o łażeniu.. te wolne refleksje o błocie, kamieniach, o "skórce wartej (?) wyprawki"... Jakaś pani pokazuje mnie dziecku i tłumaczy, że nosi się dwie pary skarpet - szeroki uśmiech - kim ja jestem, żeby być przykładem dla innych? Zdawkowe słowa z turystami, co to już "już na szlaku". Kontemplacja palącego przedwiośnia w lodowatym wietrze... Tak potrzebne chwile ciszy na wyjeździe. Trawienie w sobie bagażu dni w trakcie masowania siniaków na obojczykach. Wszystko się układa... na twarz wychodzi pierwszy od dawna szczery uśmiech z głębi serca... Kocham za to góry. Układanka życia oglądana z innej strony, przesypana z pudełka w plecak, utrzęsie się na szlaku i przywieziona do domu znowu zacznie się zmieniać... do następnych gór.

Grupa przymusowo dzieli się na dwie. Autor zjeżdża z Marysią przez Skałkę, Węgierską Górkę i Żywiec do Korbielowa. Stamtąd scalona ekipa wraca przez Żywiec i Bielsko Białą do Łodzi. Na Widzew.

Schodzę z gór. Cieszę się z zejścia szybkiego, bez przedłużania chodzenia w świadomości, ze to dziś się kończy... Marysia musi, ja chcę, przy tym samej jej nie zostawię. Homo homini lupus est, ale nie w górach, ja nie pozwolę. Tutaj mówię sercem - nikt nie będzie łamał Zasad. Zaliczam najlepsze jazdy stopem w dotychczasowym życiu - dzięki Marysi (jaki kierowca się nie zatrzyma widząc taką miłą blondynkę z plecakiem, w bluzeczce i krótkich spodenkach???). Jemy obiad w Korbielowie i wygrzewamy się na słońcu mówiąc o wszystkim i o niczym. Miło spędzam ten dzień. Skłamałbym, gdybym powiedział, że niepójście górą uważam za cos fajnego, ale wtedy moje sumienie byłoby niespokojne. Tak dowiedziałem się czegoś o jeszcze jednym człowieku, który mi te cztery dni towarzyszył, popatrzyłem na siebie, obejrzałem owce spędzane z hal. Wszystko cenne. Zostaje na jedynej kliszy nie do wymazania. Nośniku optymalnym i wielozadaniowym. W pociągach gadamy, śmiejemy się, wymieniamy wrażenia ze szlaku, wracamy powoli do Łodzi. Tej w Polsce i tej w głowie. Nie mam pojęcia co jest gorsze...


Bohaterami wyjazdu zostali ex equo (kolejność alfabetyczna):
Wszystkich pozdrawiam, Pawłowi życzę wszystkiego najlepszego z okazji obchodzonych na wyjeździe urodzin i składam oficjalne podziękowania organizatorom za organizację, dzięki której można było myśleć tylko o chodzeniu.

18. maja 2003r Łódź