Delhi
Delhi
5-6 lipca 2008 (dzień 1-2)
5 lipca
Czyli rutyna

Wyjeżdżamy z Łodzi o 6 rano i po przepisowych 2 godzinach docieramy na przylotniskowy parking. Tam zostawiwszy samochód i zostajemy oddtransportowani na lotnisko. Takie rozwiązanie jest i tańsze i wygodniejsze niż zostawienie samochodu na strzeżonym parkingu w Łodzi, taxi na dworzec autobusowy i autobus na lotnisko. Z Okęcia lecimy malutkim samolotem do Wiednia, a tam wsiadamy w coś większego i liniami Austrian Airlines lecimy do Delhi. Podczas obu przelotów nie wydarzyło się nic godnego odnotowania. No może poza faktem, że w całym, wielkim samolocie jaki leciał do Delhi nie działało tylko nasze pokładowe centrum rozrywki (muzyka, filmy itd).

6 lipca
Czyli jak skutecznie zniechęcić turystę

0:30 i jesteśmy w Delhi. Po przejściu kontroli paszportowej i minięciu znudzonych i naburmuszonych urzędników i żołnierzy trafiamy do sali przylotów. Wygląda ona dosyć obskurnie - mniej więcej jak dworce PKP u nas, ale szczęśliwie jest w niej sporo miejsca do siedzenia (jest szansa, że zmieni ona swój wygląd gdy zakończy się rozbudowa lotniska czyli ok 2012 roku). Ponieważ jest środek nocy, więc z dalszą akcją postanawiamy wstrzymać się do świtu. Jedynie na chwilę opuszczam salę w poszukiwaniu czegoś lepszego do przeczekania najbliższych kilku godzin. Na zewnatrz jednak jest niesamowity gorąco-zaducho-smródo-syf a do tego strasznie głośno. Wracam. Nie szybciej niż wyszedłem, gdyż nie bardzo chcieli mnie wpuścić z powrotem. Okazało się, że wejście do sali przylotów jest płatne, no chyba, że ma się przy sobie bilet potwierdzający, że właśnie się przyleciało. Ja nie miałem. W końcu jednak wpuścili mnie. Dla zainteresowanych dodam jeszcze tylko, że w samej sali jest punkt wymiany walut oraz od biedy można kupić coś do jedzenia. Toalety są na zewnątrz.

No więc siedzimy i udajemy zadowolonych. W pewnym momencie przysiadł się ,,zatroskany'' gość i pyta skąd jesteśmy, gdzie lecimy itd. Gdy się dowiedział, że do Leh i że samolot mamy dopiero za ponad 24 godziny, to zaczął nas namawiać abyśmy gdzieś indziej przeczekali, że przecież w tej poczekalni nic nie ma. Jasne! Wiemy, że nic tutaj nie ma, tylko jeszcze nie wiemy na ile on chce nas naciągnąć, żeby nie powiedzieć bardziej dosadnie: okraść. W końcu jednak chyba doszedł do wniosku, że nic nie osiagnie i sobie poszedł.

W końcu nadchodzi świt. Hania się budzi. Dochodzimy do wspólnego wniosku, że siedzenie tutaj zaczyna nas trochę nudzić, a poza tym i tak musimy przenieść się do terminala lotów krajowych - jakieś 10km jazdy samochodem. Dobra wiadomość jest taka, że podobno jeździ autobus łączący oba terminale. Decydujemy się opuścić naszą noclegownię. Faktycznie! Jest autobus! Wtem, nagle, nie wiadomo skąd, pojawiają się ,,uczynni'', którzy chętnie nam pomogą. Chciał nie chciał, trochę ogłupiali i mimo wszystko próbujący zrozumieć ich angielskawy zostajemy uświadomieni, że:

,,Dobrzy ludzie'' zaproponowali nam, że zawiozą nas do miejsca gdzie spokojnie sobie poczekamy i z którego jest co najwyżej 5 minut spacerem do terminala. Na pytanie ile nas to (czyli transport) będzie kosztowało usłyszeliśmy: price is fixed. I nim się spostrzegliśmy nasze tobołki już wsiadały do samochodu... a my tuż za nimi. Nie ma się co oszukiwać - wiedzieliśmy, że daliśmy się podejść i pytaniem było tylko ile razy więcej będzie nas to kosztowało niż normalne stawki. Tak na marginesie, to dla turysty nie ma normalnych stawek. Jest tylko mniejsze lub większe naciągnięcie, a biorąc pod uwagę, że zwykle większe i to wielokrotnie większe, należałoby raczej mówić o okradaniu, a nie naciąganiu.

Po paru minutach zatrzymujemy się przed hotelem. No ładnie - myślę sobie. Oczywiście w hoteliku, tradycyjnie już gburowaty, niemiły patafian z wielką łaską odpowiada, że o poczekalni nie ma mowy - możemy wynająć sobie pokój. Niestety gość ma nad nami przewagę - jesteśmy w zupełnie nieznanym mieście i obcym nam kulturowo świecie, nie znamy tutejszych realiów, a w szczególności cen. Chyba najbezpieczniej będzie zabarykadować się w tym hotelu w najtańszym pokoju i przeczekać do lotu. Pytam o najtańszy pokój. W odpowiedzi słyszę 4000Rs (Rs - rupia, 20Rs = 1zł), podczas gdy w cenniku za jego plecami wyraźnie widzę 2300Rs. No ale chyba się zreflektował, bo po chwili usłyszeliśmy 2300Rs. Wcale nie mieliśmy ochoty na taki wydatek, ale wyboru nie było. OK, bierzemy. Gość wystawia rachunek, a tam cena 2850!!! Co jest?! A jest tak: 2300Rs to cena za pokój, a do tego dochodzi podatek i coś co figuruje jako ,,inne usługi''. O żesz ty gadzie zafajdany!!! Jak pytam o cenę, to interesuje mnie cena ostateczna a nie ,,koszty pośrednie''. Jak by na to nie spojrzeć, chyba mam prawo czuć się oszukanym w takiej sytuacji, nie? I jeszcze taksiarz. Z zapłatą za transport czekał aż się zameldujemy w hotelu. A więc ile? Price is fixed. 850Rs. O żeby ci szczury przewody hamulcowe poprzegryzały, bandyto jeden! I co z tego, że po przeliczeniu na złotówki jest to ok 40zł?! Skoro w Polsce by to była normalna cena (albo i dość zawyżona...), to w Indiach kwota musi być absurdalnie wysoka. Niestety nie mieliśmy pojęcia na ile wysoka - nie znaliśmy obowiązujacych cen. Tak więc czując, że jesteśmy kolejny raz robieni w trąbę, zapłaciliśmy - bo co było innego zrobić. O tym na ile nas naciągnął, niech świadczy, że trzy tygodnie później transport z lotniska do centrum miasta ,,państwową'' taksówka, znacznie dalej, bo ok. 40 minut jazdy, kosztował nas 200Rs.

Żeby maksymalnie uprzykrzyć życie nowym turystom, zaraz po rozliczeniu się z kierowcą, zostajemy zaatakowani przez dwóch pomocników hotelowych. Łap za bagaże i nim się spostrzegliśmy wnieśli je na górę. Sami byśmy wnieśli, ale skoro chcieli - miły gest. W pokoju wentylator pod sufitem, łazienka, TV i orzeszki. Jeszcze dołożyli dwie paczuszki. Niby fajnie, ale goście stoją i stoją. Napiwek... Żeby was zaraza...! Ile? Ile chcę. Wcale nie chcę - myślę sobie. I daję im coś. Mało - stwierdzają! Co??!!!! Mało. Dokładam jeszcze. I jeszcze mało. W końcu stanęło na 150Rs na głowę. Czyli prawie 5USD za wniesienie głupich plecaków, które my bez żadnego problemu byśmy wnieśli sobie sami. I jeszcze kręcili nosem. A pamiętajmy, że dla nich 5USD to jak dla nas 50USD. Za 25-50 rupii każdy z nich może zjeść normalny obiad.

Resztę dnia spędzamy na odpoczynku i uspokajaniu skołatanych nerwów. Jedzenie mieliśmy właściwie na wykończeniu, ale nie mieliśmy odwagi iść do restauracji hotelowej. Zadowoliliśmy się jedynie orzeszkami jakie zostawili w pokoju. O ustalonej wcześniej 3:00 zadzwonił telefon z informacją, że transport na lotnisko czeka. Tarnsport gratis - jak nam powiedziano. Schodzimy. Jeszcze coś mam podpisać i... zapłacić 360Rs! Że co, proszę?!?!?! No 360Rs za trzy paczki. Trzy paczki?!?! Jakie znowu paczki?! Chwilowe olśnienie: może transport jest gratis, ale za bagaż się płaci - mamy 3 torby. Trzy paczki orzeszków - wyjaśnia widząc nasze kwaśno-zirytowane miny. Oczywiście wcześniej nie uprzedzili, że orzeszki są płatne więc mysleliśmy, że są w cenie pokoju, jako miły dodatek. Jak się jednak potem przekonaliśmy jest to powszechna praktyka. W lepszych hotelach mają zwyczaj informować, w gorszych liczą na to, że postawiony przed faktem dokonanym turysta będzie musiał zapłacić. Dobra, 360Rs - my nie zbiedniejemy, ale ty się udław! Opuszczemy hotelik. Transport czeka. Jeszcze tylko na zakończenie pozostaje wręczyć napiwek dla kierowcy bezpłatnego transportu (napiwek większy niż za niejeden odległy kurs) i na jakiś czas możemy o tym koszmarze naciągaczy zapomnieć.

Przed wejściem do poczekalni strażnik bardzo skrupulatnie sprawdza zarówno paszporty jak i bilety. Część z pozostałych do odlotu 2 godzin 30 minut spędzamy w poczekalni dla business class. Tak się akurat złożyło, że chcąc nie chcąc musieliśmy kupić takie bilety. Inna sprawa, że dopłata nie była wielka. Nie muszę chyba dodawać, że po wcześniejszych doświadczeniach nie chcieliśmy niczego co nam oferowali w tej poczekalni - herbaty, soku,ciasteczek i takich tam. Inni turyści reagowali identycznie. Dopiero miejscowi, którzy bez skrępowania korzystali z ofery trochę nas ośmielili.

I w końcu lot. Przechodząc z autobusu do samolotu mamy okazję poczuć to obrzydliwe, ciężkie i lepkie powietrze. Fuj!!! Lot do Leh trwa około jednej godziny, a z okien samolotu podziwiać można w jego drugiej części góry. Tylko jakieś takie podejrzanie mało śnieżne te góry...