Alpy
22 lipca - 8 sierpnia 2011
27 lipca
Próbujemy wejść na Wildenkogel (3021m)









Raport trasy

Zapis śladu w formacie GPX

(przed pierwszym jeziorem - Lobbensee - widoczny jest znaczny bład w pomiarze pozycji; zapis urwał się mniej więcej w okolicach schroniska Badener Hutte)
W zeszłym roku z Wildenkoglem nam się nie udało. Tym razem miało być inaczej. I było inaczej. Zupełnie inaczej niż się spodziewaliśmy i zupełnie inaczej niż zaplanowaliśmy. Zatem może na początku jak miało być. Otóż plan był taki:
  1. Zostawiamy Marysię z Zosią w Matrei (in Osttirol).
  2. Jedziemy do Tauer (parking przy Matreier Tauernhaus).
  3. Wchodzimy na Wildenkogel.
  4. Wracamy tą samą drogą, w godzinach późnopopołudniowych odbieramy Marysię i Zosię i wracamy do domu.
W całym tym planie istotna była zależność Marysi i Zosi od nas, jako że środkiem komunikacji publicznej do Grossdorf nie bardzo było można wrócić. Pierwsze dwa punkty udało nam się zrealizować bez problemu. Początek punktu 3 także był akceptowalny - droga może mało przyjemna bo momentami strasznie błotnisto-grząska lub poprowadzona w stromych skalnych odcinkach po których spływała woda, ale nie było bardzo źle. Potem mieliśmy drobny problem ze stadem owiec, które rzuciło się na nas, zatrzymując się od nas na wyciągnięcie ręki. Po tym zdarzeniu Hania stwierdziła, że nie ma ochoty tędy wracać; a przy okazji dowiedziała się, że potrafi biegać pod górę i przez strumienie z prędkością światła. Gdzieś po przebyciu 2/3 drogi do szczytu zaczął się śnieg. Samo w sobie nic niezwykłego (chociaż przewodniki głoszą, że o tej porze roku go tu nie ma), ale śnieg przykrywał ogromne kamienie lub nawet skalne bloki w związku z czym stawiając krok nie można było być pewnym, czy aby pod stopą nie ma ziejącej szczeliny pomiędzy dwoma głazami. Czasem była, czasem nie, przez co szło się wolno i w ciągłym skupieniu. Gdy dotarliśmy na przełęcz, z której wchodzi się na Wildenkogel mieliśmy do wyboru trzy rozwiązania:
  1. Powrót tą samą drogą. Szczerze mówiąc nie mieliśmy na to żadnej ochoty. Dosyć ciężko się nam podchodziło, a na dół będzie jeszcze gorzej. Możliwe, że zajmie nam to znacznie więcej czasu. A Marysia z Zosia będą czekać w Matrei.
  2. Przejście przez przełęcz - gdyby droga była wyraźna, to stosunkowo szybko doszli byśmy do parkingu w Tauer.
  3. Wariant najdłuższy ale i najbezpieczniejszy. Prowadził bowiem bita drogą, przechodząc przez kilka osad - mieliśmy nadzieję, że uda nam się złapać jakiś środek lokomocji podążający na dół, przez co znacznie skróci się droga. Jedynie pierwsza część drogi (do schroniska) to szlak - mieliśmy nadzieję, że w miarę sensowny.
A tym czasem słońce już jakiś czas temu skryło się za chmurami, zaczęło się robić mgliście z widokami na deszcz. Jako, że nie mieliśmy ochoty na błądzenie i ponowne przedzieranie się przez gruzowisko więc wybraliśmy ostatni wariant. I w pewnym sensie zrobiliśmy dobrze. Z początku szlak wprawdzie prowadził po głazowisku, ale po pierwsze nie było śniegu, a po drugie nawet jakoś sensownie było oznakowane czerwonymi ciapkami. Na tyle sensownie, że nie mieliśmy problemów z odnalezieniem drogi we mgle jaka zaczęłą nam towarzyszyć. Potem dałączyła zaś mżawka, która przeszła w regularny deszcz. I właściwie to byśmy się tym nie przejmowali i bezstresowo szli przd siebie (najwyżej do północy, ale bez stresu), gdyby nie świadomość, że z każda minutą zachód słońca jest bliżej, a w Matrei czeka Marysia z Zosią. Mieliśmy niby informacje (jak wreszcie złapaliśmy zasięg), że wszystko ok, że wyszalały się na placu zabaw, że siedzą w pizzerii, że jest im ciepło i nie są głodne, ale niebawem zamkną wszystkie lokale i gdzie wówczas się podzieją. A zatem pędziliśmy ile tylko mogliśmy. Nie schodziliśmy, tylko przez kilka godzin zbiegaliśmy. Hani kolana jakimś cudem ani razu nie przypomniały o sobie, a przecież mają to w zwyczaju... W trakcie naszego zejścia dwukrotnie próbowaliśmy ,,zorganizować'' transport, ale jakoś nie było nam to dane. Tak więc szliśmy i szliśmy (hmm, biegliśmy i biegliśmy), a czas uciekał. Gdy już zrobiło się prawie ciemno dotarliśmy w końcu do Berg. A tam drogowskaz z informacją, że do parkingu 13km!!! Hania zaryzykowała - zapukała do najbliższych drzwi i zapytała czy nie mogą nas podwieźć. Na szczęście, choć gospodarze jedną nogą byli już w piżamach, udało się. Gdy dotarliśmy na parking, natychmiast wsiedliśmy do samochodu i pojechalismy po dziewczyny. Ostatecznie skończyło się wszystko dobrze, ale dzień (przynajmniej jego druga część) był dla nas pełen nerwów. Najgorsze było nasze uzależnienie od Marysi i Zosi (a właściwie to ich od nas). Gdyby nie to, to przenocowali byśmy w schronisku i spokojnie wrócili następnego dnia. W naszym przypadku musieliśmy wrócić tego samego dnia i to jeszcze jak najszybciej. A sam Wildenkogel? - wciąż nie wiemy.
Opis trasy
Trasa bardzo zróżnicowana. Początkowo idzie się po stromym, grząskim, błotnistym i porośniętym bujną roślinnością zboczu (odcinek oznaczony cyfrą 1 na mapce). Po drodze malownicze jeziorka i stado owiec :) Dalej jest trochę bardziej kamieniście, z fragmentami które trzeba pokonywać przy udziale rąk (ze względu na stromiznę), ale i bardziej mokro (po kamieniach spływaja potoczki). Im wyżej tym wiecej większych kamieni (odcinek oznaczony cyfrą 2 to wspomniane w tekście głazowisko). Za przełęczą pod Wildenkogel nawet przyjemna i czytelna ścieżka. Od schroniska Badener Hutte do miejscowości Berg bita droga bez fajerwerków - strasznie długa i monotonna.


Ostatnie minuty snu.
Jeziorko.
Ach, owieczki! Jakie piękne owieczki!
4 minuty później, znacznie szybciej
niż tego chcieliśmy, byliśmy już tutaj
- durne czterokopytne futrzaki!
Mało widokową ścieżką
mozolnie pod górę.
Początek głazowiska i zasadnicze pytanie: co dalej?
Idziemy czy wracamy?
(14:35)
50 minut póżniej (15:25).
Zdjęcia tego nie oddają, ale po zaśnieżonych głazach szło się naprawdę dość niewesoło...
Kolejne 60 minut później (16:25) - przełęcz Wildenkogelscharte.
20 minut później - od tej pory tylko mgła i deszcz.


My na szlaku, a Zosia...
Place zabaw są tu wszędzie...!