Ladakh / Delhi i okolice
Leh / Delhi
28 lipca 2008 (dzień 24)
28 lipca ( (po)południe )
Czyli: ,,To co, spróbujemy przeżyc?''

Pogoda jaka nas przywotała, to owszem i upał, ale nie taka duchota jak za pierwszym razem. Odebraliśmy tobołki i.. Teraz trzeba było odebrać baterie. Ale gdzie? Oczywiście nikt na nas nie czekał, nikt nic nie wiedział. W końcu odebraliśmy je po 45 minutach czekania. Przez to jednak nie znaleźliśmy gościa, który czekał na nas przed lotniskiem z umówionym transportem. Nic to, wzięliśmy pre-paid taxi (takie ,,normalne'' taxi z normalnymi stawkami) i za 200Rs dojechaliśmy do naszej noclegowni w centrum.

W recepcji ponura baba (czy oni zwsze muszą być tacy ponurzy, skrzywieni i z taką łaską podchodzić do innych ludzi, w tym wszystkich klientów??) rozmawia z nami z wielką łaską, nie zapominając wyrazić swojego zdania na temat tego, że przyjechaliśmy swoim transportem, a nie zamówionym. Najważniejsze, że pokój był. Potem poszliśmy do budynku obok, gdzie mieściła się agencja turystyczna, która miała nas odebrać z lotniska. Mimo wszystko chcieliśmy zapłacić za transport, którego, nie z naszej winy przecież, nie było, a gość marnował dla nas czas. A w agencji, już tradycyjnie, ,,przywitał'' nas gburowaty patafian, który bez odrobiny życzliwości, zrozumienia czy choćby ,,dzień dobry'' prosto z mostu oświadczył, że opłata to 460Rs za transport + 60Rs za parking. A udław się!

Po rozlokowaniu się w hotelu poszliśmy na miasto. Ledwo wyszliśmy za bramę YWCA a natychmiast dopadły nas turbany w motorikszach. I zaczęło się: a dokąd?, a po co?, a dlaczego?, spesjal prajs for ju ser, spesjal prajs... Jeden to nawet, widząc, że sobie idziemy, wskoczył do motorikszy i jadąc obok chodnika którym szliśmy dalej nas namawiał. W końcu sobie odpuścił. A my poszliśmy dalej. Za chwilę jednak wyrósł jak spod ziemi, zajechał nam drogę, i znowu zaczął gadkę, koniecznie chciał nas zawieść, dokądkolwiek... Byliśmy nieugięci, podreptaliśmy dalej. No tak, ale na tutejszych obcy z mapą w ręku działa jak płachta na byka. No więc co rusz zjawiali się nie wiadomo skąd ,,chętni i uczynni''. Tylko raz pojawił się młody chłopak, który bardzo miłym angielskim wyjasnił nam gdzie jesteśmy i gdzie mamy iść, po czym sobie poszedł nie chcąc niczego w zamian. Pozostali zaś to sandardowe gadki: Speszial prajs for ju ser! Turist? Turist? Łicz kantry? Hotel is der, aj szoł ju! Kam, kam!... No fuck wy wszyscy ode mnie!!!

W końcu dotarliśmy na pocztę. A tutaj znowu obrazki niczym z filmów Barei o czasach PRL-u. Ponownie przeniesympatyczne, ponure i znudzone babsko zechciało łaskawie sprzedać nam znaczki, podając, a właściwie rzucając, zarówno je jak i resztę z wielką łaską i wyraźną pretensją na twarzy: Człowieku! Czego ty chcesz?! Zanim wróciliśmy do hotelu, w wyniku resztek zaufania jakie pozostały u mojej kochanej żony, zostaliśmy jeszcze wywiezieni do ,,centrum handlowego'', z którego szczęśliwie udało nam się szybko uciec.

Oto jak można podsumować nasz pierwszy dzień w Delhi: