Delhi i okolice
Agra
29 lipca 2008 (dzień 25)
29 lipca
Czyli: zwiedzamy jeden z cudów świata

O 8:30 spotykamy się w recepcji z naszym kierowcą, jako że mieliśmy jechać na trzydniową wycieczkę po tzw. ,,Złotym trójkącie'', czyli Agra, Fatehpur Sikri, Jaipur. Nie mówił zbyt wiele, ale za to był niezwykle miły, uprzejmy i uśmiechnięty. Jednym słowem był strasznie podejrzany dla nas. Poinformował nas, że najpierw pojedziemy do biura załatwić formalności, a potem w drogę. No dobra, a co mamy zrobić. I chyba ze 40 minut jeździliśmy po Delhi zanim znaleźliśmy się w biurze. Nawiasem mówiąc mieściło się ono pod całkiem innym adresem niż znaleziony w necie, a w dodatku w garażu znajdujacym się w jakiejś dziwnej uliczce. Szczerze mówiąc po ostatnich naszych przeżyciach z ,,indianami'' mieliśmy czego się obawiać. Hania z przerażeniem węszyła porwanie, ograbienie i morderstwo... :]

Tymczasem w garażu, wyglądającym wewnątrz jak całkiem normalne biuro przywitał nas bardzo serdzecznie, nazwijmy go, kierownik. Szybko aczkolwiek rzeczowo, bardzo sensownie i co ważne bardzo miło przekazał nam odpowiednie informacje, wręczył odpowiednie rezerwacje, plan podróży i zwiedzania, rachunek na którym było wyraźnie napisane ile i za co zapłaciliśmy itp. Krótko z nim rozmawialiśmy, ale wrażenia mega pozytywne. Po tych formalnościach ruszyliśmy już we właściwą drogę.

Ledwo ruszyliśmy, a już kierowca nas przepraszał, że jeszcze na chwilkę musimy się gdzieś zatrzymać. I wtedy pojawił się kierownik, mówiąc, że zapomniał dać nam prezent niespodziankę - bardzo ładne pudełeczko-szkatułkę. Przeżyliśmy wręcz istny szok biorąc pod uwagę nasze wcześniejsze doświadczenia z tubulcami. Nie możemy oczywiście niczego gwarantować, ale możemy zaryzykować naszą reputację i polecić biuro, z którego usług korzystaliśmy tutu. A dalej to już jazda kilka godzin drogą szybkiego ruchu do Agry.

W Agrze przywitał nas przemiły (znowu, to już zaczyna być podejrzane) lokalny partner ,,naszego'' biura wraz z przewodnikiem. A wszystko to w scenerii trzygwiazdkowego hotelu. Po lekkim odświeżeniu się ruszyliśmy na zwiedzanie. Na pierwszy ogień poszedł Agra Fort. Zwiedzanie trochę utrudniała temperatura i zwiększona wilgotność przez właśnie co spadły deszcza, ale prawdę powiedziawszy liczyliśmy, że będzie znacznie gorzej. Fort jest jak najbardziej godny polecenia. Nigdzie do tej pory nie widziałem tak kunsztownych zdobień i motywów w kamieniu. Niejednokrotnie wzory tworzone były z misternie układanych, dopasowywanych i obrabianych kamieni kolorowych. Istne cudo warte zobaczenia.

Bramy wejściowe do Fortu Agra
Wewnętrzny dziedziniec i widoki z murów
Detale architektoniczne
Taj Mahal widziane z Fortu Agra

Z fortu przejechaliśmy do Taj Mahal. Na teren nie można wnosić praktycznie niczego i nie ma zmiłuj. Kamera lub aparat, telefon, parasolka i coś do picia. Niczego innego nie pozwolą wnieść. Hania przez przypadek zabrała dyktafon i musiała zostawić go w przechowalni przed wejściem. Nota bene, użytecznosć kamery jest bardzo ograniczona, bo wolno z niej korzystać jedynie w niewielkiej strefie odległej od grobowca. I nie warto próbować szczęścia w ominięciu zakazau bo najprawdopodobniej się to nie uda, czego konsekwencją bedzie bezpowrotna utrata kamery. Ciekawym jest to, że zakaz ten nie dotyczy aparatów fotograficznych. Akurat tego dnia, ze względu na święto, wstęp był darmowy, co przełożyło się na większą ilość ludzi i mniejszy komfort zwiedzania. Samo Taj Mahal owszem wygląda ładnie, ale żeby od razy jeden z cudów świata? Mnie tak nie powaliło, ale zdania są różne. Hani bardzo się podobało.

Blisko, co raz bliżej...
Jest! CUD! A może cud?
Różne spojrzenia
Detale

W Taj Mahal miały też kulminację kłopoty żołądkowe Hani, które trapiły ją właściwie od wylotu z Leh. Początkowo właściwie lekko dostrzegalne, teraz zaczęły być bardzo niepokojące. Szybka wizyta w toalecie uchroniła ten wspaniały zabytek przed profanacją, a jej dała trochę wytchnienia, ale jak się miało okazać potem, nie na długo.

Z Taj Mahal pojechaliśmy do prywatnego zakładu kamieniarskiego, gdzie robiono wyroby ozdobne z marmuru, w oparciu o stare techniki, metodami wykorzystywanymi w Forcie i Taj Mahal, a przekazywanymi z ojca na syna. Ile w tym jest romantycznej kultywacji prastarych technologii, a ile kapitalistycznego wyzysku, gdzie biedny robotnik za mizerną stawkę wykonuje ręcznie cudeńka sprzedawane za grube dolary czy euro to nie wiemy, ale podejrzewamy, że tak fajnie nie jest. Oficjalnie mieliśmy być zapoznani z technikami wyrobu. A nieoficjalnie, to po ok 60 sekundach ,,pokazu'' trafiliśmy do przyzakładowego sklepu. W sklepie oczywiście niby nic kupować nie musimy, ale sprzedawca będzie tak upierdliwy jak tylko można, do momentu gdy coś kupimy. Co więcej, jeśli nie kupimy, to jego pozorne miłe usposobienie szybko zostanie zastąpione obserwowanym już przez nas wielokrotnie grubiaństwem i olewactwem, do zwymyślania klienta włącznie. Szczęście w nieszczęściu, w tym sklepie wszystko było fantastyczne. Drogie, ale fanatstyczne. Na przykład marmurowy blat do stołu o średnicy 80 cm, zdobiony kolorowymi kamieniami, to wydatek ok. 10tyś. USD, a taca z sześcioma kieliszkami z marmuru to ledwie lekko ponad 1tyś USD. I przyznam, że częściowo dla świętego spokoju a częściwo dlatego, że rzeczywiście się nam podobało kupiliśmy jakieś dwa drobiazgi.

Po wizycie w sklepie wróciliśmy do hotelu, a z Hanią było coraz gorzej. Zaczynała funkcjonować jak silnik odrzutowy. Co tylko zjadła lub wypiła praktycznie natychmiast zostawało z niej wyrzucone, przy czym odbywało się to na wszelkie możliwe sposoby. I może nawet by to było zabawne, gdyby nie to, że w ten sposób dramatycznie zwiększała szybkość z jaką organizm pozbywał się wody. Stwierdziliśmy, że jeśli do rana sytuacja się nie uspokoi, to wzywamy lekarza. A w nocy ja spałem, a Ona biegała. Wiadomo gdzie.