Peru
7 lipca - 5 sierpnia 2007
25 lipca
Toaleta na pustkowiu, czyli jedziemy do Arequipy

Godzina 5:00. Znowu pobudka! :/ Baaardzo zimno. Autobus odjeżdża punktualnie o 6:15, ale za to w Juliace przez godzinę zbiera pasażerów. Jak zwykle wpadają babki sprzedające ser, kukurydzę, chleb...

Gdzieś pośrodku drogi, zatrzymujemy się na środku płaskowyżu, którym jechaliśmy. Z autobusu widać ładne słoneczko, ale po wyjściu natychmiast czuje się zimy, wręcz lodowaty i przenikliwy wiatr. Zamarznięta woda nie pozostawia cienia wątpliwości co do faktycznie odczuwalnej temperatury.

Trochę śmiać mi się chciało, gdy kierowca powiedział, że zatrzymaliśmy się na toaletę. Powodem tego była obserwowana przeze mnie właśnie w tym czasie ruina z glinianych bloczków, w której szalał wiatr, a którą podejrzewałem, że była niegdyś toaletą. A jeśli nawet nie była, to samo wyobrażenie kogoś w takim miejscu i w takich warunkach budziło moją wesołość. Jak się za kilkanaście sekund okazało, nie tyle, że była to niegdyś toaleta, co nadal jest to toaleta. Nie miało toto drzwi, a jak miało to się nie zamykały. Jedna "kabina" miała za to fruwającą zasłonkę. O dachu też nie było mowy. W środku oczywiście muszli klozetowej brak, a jedynie dziura i zasyfiałe coś na czym należy postawić stopy. Cudo... :] Z owego cuda prawie nikt nie skorzystał. Co nie oznacza jednak, że nikt nie załatwił naglących potrzeb fizjologicznych. Jest przecież sporo przestrzeni...! Należało tylko odpowiednio stanąć - byle nie pod wiatr i byle nie wdziękami do reszty, i już. Trochę gorzej miały peruwianki - w kiecce i tabunach halek. Ale też sobie poradziły ;)

Sanitariaty i motel kategorii extra
... Toaleta chyba jedyna na tym pustkowiu. A w oddali widać tylko znikającą, prostą drogę przecinającą płaskowyż. Obok toalety był jeszcze budynek, który można nazwać barem. Był to taki sam bar jak to ,,coś'' toaletami.

A w oddali znikała droga...

Jakąś godzinę od miasta wsiada gość i zaczyna gadkę. Wygląda to jak medyczna akcja uświadamiająca. Mówi o dobrym i złym odżywianu, myciu się, nieświeżym oddechu i takie tam. Okazało się jednak, po 30 minutach jego wywodów, że to promocja jakiegoś shitu witaminowego. Ogólnie mówiąc, jeśli to kupisz, będziesz jadł i żył jak do tej pory a jednocześnie będziesz łykać to świństwo, to staniesz się zdrowszy, siliejszy, piękniejszy itp, itd.

Hej! El Misti! Idziemy do ciebie!!!

W końcu oczom naszym ukazuje się stożek Misti i po kilkudziesięciu minutach jesteśmy w Arequipie. Duże miasto, ale wygląda chyba najlepiej ze wszystkich widzianych przez nas do tej pory. Docieramy do hostelu. ,,Casa de Alvila'' jest jak najbardziej godnym polecenia miejscem noclegowym.

Arequipa...
... i wszechwidoczne góry, z Misti włącznie
Hotelik

Z grubsza się rozpakowujemy, idziemy do odległego o 5 minut centrum, zaglądamy do Zarate aby dogadać szczegóły naszych trekingów. Robimy zakupy, kupujemy kartki, znaczki...

26 lipca
Misti - czyli pierwsze starcie Żabki z wysoką górą

8:30 przyjeżdża pół godziny spóźniony transport + przewodnik. Godzinę wjeżdżamy na wysokość 3400 skąd rozpoczyna się nasza przygoda z górą. Tego dnia do podejścia jest 1200m. Idziemy powolutku. Wysokie góry bywają zwodnicze - zmęczenie, a w szczególności subiektywne odczucie wkładanego w podchodzenie wysiłku, nie narasta proporcjonalnie do wysokości, ale znacznie szybciej. Misti ma tą zaletę, że znaczna większość drogi przebiega w terenie pokrytym mniej lub bardziej zbitym pyłem wulkanicznym. Konsekwencją tego jest raczej brak dużych kamieni wymagających stawiania kroków wymagających od nas większego wysiłku (duże kroki, konieczność wysokiego podnoszenia nogi itd.). Wydawać się to może śmieszne, komuś kto to czyta, ale na takiej wysokości ma wielkie znaczenie czy niesiesz 2 kilogramy mniej czy więcej. Znaczenie ma też czy podnosisz nogę przy każdym kroku o 10 czy o 30 centymetrów. Ja przekonałem się o tym jakiś czas temu, a Żabka właśnie teraz. Ogólnie rzecz biorąc droga jest nieskomplikowana technicznie, wręcz spacerowa... :] Wymaga tylko dobrego przygotowania kondycyjnego i konsekwentnego spokojnego zdobywania wysokości. Śnieg występuje raczej tylko na samym szczycie. Wody brak. Silne słońce, a w nocy zimny silny wiatr. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

O 16:00 po 6.5h jesteśmy w obozie. Ostatnie metry musiały być dla Żaby koszmarem... Trapiona niezidentyfikowanym bólem w okolicach podbrzusza (skutki uboczne leków przeciwmalarycznych...?) i zmuszona do wzmorzonego wysiłku na skutek kamieni zalegających na ostatnim odcinku podejścia, z ogromną ulgą przyjęła wiadomość, że nareszcie dotarliśmy do końca dzisiejszego etapu. ,,Inni też mieli kłopoty'' myślę na widok kobiety przechylonej przez murek z kamieni i zwracającej Matce Ziemi jej płody. Wymiotujący ludzie to normalny widok na tych wysokościach; nam to raczej nie groziło bo byliśmy dosyć dobrze zaaklimatyzowani. Rozbijamy namiot, zakładamy ciepłe ciuchy bo wiało nieprzeciętnie, robimy siusiu wystawiając nasze... wiadomo co, na wiatr. Jemy gorącą zupę przygotowaną przez naszego przewodnika i pijemy herbatę z liści koki. W międzyczasie oglądamy rozświetloną Arequipę o zmierzchu - choćby dla tego widoku warto było wchodzić.

Słońce zachodzi, nadciąga zimno :/
Obóz
Na zewnątrz zimno i wieje...
... a wewnątrz wcale nie jest cieplej :]

Zapraszamy do namiotu naszego przewodnika. Strasznie miły chłopak. Rozmawiamy o różnych rzeczach, ale głównie o górach. Przewodnik był warunkiem jaki przed wyjazdem postawiła Żaba. Po godzinie żegnamy się i idziemy spać. W namiocie 5 stopni. Na zewnątrz pewno o 5 mniej. Silnie wieje.

Żaba i Johan
27 lipca
Misti - tym razem wygrała góra

3:00 budzik. Bezskutecznie. 3:30 drugie budzenie. Zimno. W namiocie 0 stopni a na zewnątrz o 5 mniej a uwzględniając lodowaty wiatr, efektywnie może być i 10 do 15 mniej. Pakujemy się szybko i o 4:00 wychodzimy.

Dalej oddaję głos Żabce. Jej opis, jako nacechowany emocjami, lepiej oddaje to co się tam działo.

Ciemno, zimno, koszmarnie wieje. Idziemy powoli. Godzina. Półtorej. Ciężko. Pierwsza faza załamania. Nie dam rady. Idziemy dalej... Zimno mi. Brakuje powietrza. Johan: ,,Chcesz iść dalej?'' Chcę iść do oporu! Nie dam się tak od razu! Idziemy dalej. Nie mam siły. Załamania faza druga. Może trzecia? Ciężko... Mijamy łuk z kamienia. N-ty raz pytanie, czy dam radę. Chcę do diaska! Idziemy jeszcze jakieś 5 minut. Nie mam siły... Decyduję o powrocie. 5400 m npm. Decyzja, w pewnym sensie oczywista, wcale nie była łatwa. Chciałam wejść. Nie chciałam żeby Piotruś przeze mnie nie wchodził... Ale po prostu nie mam już siły. Coraz częściej zatrzymuję się na zregenerowanie i wyrównanie oddechu. Puszczają mi emocje. Ryczę jak mała dziewczynka. 3 minuty i jakoś przed 8:00 rozpoczynamy zejście w dół. 20-30 minut? Właściwie zbiegamy po wulkanicznym pyle... Po stromym zboczu... Na skróty... Jak najszybciej do obozu. Jestem zmęczona, boli mnie kręgosłup, mam zmarznięte dłonie, właściwie nie czuję lewej stopy. Strasznie mi się dłuży. W namiocie zdejmuję buty, skarpetki. Zamiast palców u jednej stopy, mam pięć kostek lodu. Tak za najgorszych czasów chyba jeszcze mi nie zmarzły. Ale od czego ma się męża? :) Przez pół godziny ogrzewa mi tę nieszczęsną stopę, aż robi się różowa. Jeszcze z 1.5 godziny siedzimy w namiocie, jemy figi, jakieś batony. Robi się ciepło. Pakujemy się i o 10:40 wychodzimy. Znów zwariowany zbieg na skróty po stromym zboczu w wulkanicznym pyle. Zapadamy się i powoli "podfruwamy" do góry - czuję się jak kosmonauta ;) 12:00 - jesteśmy przy samochodzie. Za godzinę w ,,domu''. Zrzucamy do konta uwalone pyłem ciuchy. Prysznic. Am-am. Lulu :D Budzimy się przed 17:00. Suszy. Wchłaniamy 3/4 kilograma mandarynek i fru do centrum. Spacer. A potem tort, ciasto szpinakowe i cola. Po powrocie deser - pomarańcze, świeży ananas i bohatersko otwarte przez męża (po 20-tominutowych zmaganiach z badziewnym peruwiańskim korkociągiem) wino... :D

Odczucia? Z jednej strony uczucie porażki. Chciałam wejść, nie udało się. Z drugiej strony - to była pierwsza próba tak wysokiej góry. Dwa tygodnie temu przekroczyłam 4000, teraz chciałam pokonać barierę pięciu tysięcy. 5400? Nie tak źle... :) Aczkolwiek lekki żal za szczytem, niemal w zasięgu ręki, pozostał...

Cień Misti - absolutny hit
(fot. dzięki poświęceniu Żaby)

Tym razem wygrała góra. Ale góra zawsze wygrywa... Czy wygrywa? Nie, ona najwyżej nigdy nie przegrywa. Najzwyczajniej na świecie stoi sobie i czeka na niespokojne dusze, które szukają siebie. I być może właśnie tam się odnajdą...

Jeszcze tutaj wrócimy -
my w obozie
28 lipca
Przerwa. I co dalej?!
Stan pokoju po przyjściu z góry

Śpimy do oporu. Potem eleganckie, pyszne śniadanie w ogrodzie. Jakoś po 14:00 idziemy do centrum i oglądamy mumię (Juanita - kilkunastoletnia dziewczyna złożona kiedyś na szczycie jednego z wulkanów w ofierze bogom) oraz Monasterio Santa Catalina - wspaniały, unikalny zespół klasztorny, swojego rodzaju miasto w mieście - domki, uliczki, pralnia, łaźnie, cmentarz... Przez cały dzień zastanawiamy się, czy po doświadczeniach na Misti, decydować się na, o 250 metrów wyższe, Chachani. Myślimy o zamianie na coś innego, ale wszystkie opcje są w zasadzie podobne do Misti. Jeśli więć już próbować, to coś poważnego. Zostajemy przy Chachani.

Monasterio Santa Catalina
29 lipca
Chachani - w końcu po to tutaj przyjechaliśmy, nie?

O 9:00 przyjechał Carlos. Trzy godziny, z czego dwie po polno-pustynnych drogach, i jesteśmy lekko powyżej 5000m. Kompletujemy sprzęt (raki, czekan...) i idziemy do obozu na 5300m. Miało być 2h a podchodzimy w 1h20. Krótko... Jutro będzie dłużej ;) Rozbijamy namiot i dalej to już tylko relax. Przy okazji Żaba ma możliwość przekonać się jak działa wysokość - przeniesienie kamienia wielkości cegły wywołuje przyspieszony oddech i zawroty głowy :) Jesteśmy osłonięci od wiatru, ale i tak temperatura w cieniu wynosi 4 stopnie. O 15:25 cień zakrywa obozowisko, więc chowamy się w namiocie. Potem zupa, herbata, wątpliwej przyjemności wystawianie kuperka w celu wydalenia z siebie zbędnych produktów przemiany materii i około 18:00 zasypiamy...

Widoki z obozu
30 lipca
Chachani - 6075 m n.p.m. Zdobyte!!!

Ponownie Żabka.

3:00. Dzwoni budzik. Wygrzebujemy się ze śpiworów.

W namiocie 4 stopnie poniżej zera. Woda w butelce zamarznięta (w stanie właściwym - ciekłym - przeżyła tylko ta, która spała ze mną w śpiworze), na namiocie szron. Pakujemy się i 3:40 wychodzimy. Powoli po kamieniach do góry. Jest pełnia księżyca - tak jasno, że bardzo szybko wyłączamy czołówki. O 5:00 osiągamy przełęcz; zakładamy raki.

Raki

Przez półtorej godziny idziemy po zamarzniętym śniegu. Jest raczej bezwietrznie. W kilku miejscach przechodzimy jakieś mniej miłe kawałki, gdzie trzeba bardziej uważać. 6:40 zaczynamy podejście zygzakiem pod górę. Carlos mówi: ,,Jeszcze 3 - 3.5 godziny.'' Aaaa!!! Po godzinie zaczynam być zmęczona, coraz cześciej się zatrzymuję [PF: czym skutecznie wytrąca mnie z rytmu - cóż, niestety moje tempo optymalne jest większe], boli mnie kręgosłup. Zatrzymujemy się wreszcie na dłużej, czyli jakieś 7 minut... Pierwszy raz od wyjścia, nie licząc momentu zakładania i zdejmowania raków. Jem batona. A raczej próbuje zjeść. Spróbujcie zjeść batona wyjętego po paru godzinach z zamrażalnika... Mam wrażenie, że więcej energii zużywam na pogryzienie niż zyskuje ze zjedzenia... Szczęśliwie kilka gryzów wystarcza żeby brzuszek poczuł się lepiej. Na większą ilość jedzenia i tak nie mam ani siły ani ochoty. Idziemy dalej. Dość zimno... Może nie aż tak bardzo, ale szczególnie dokuczliwy jest silny i zimy wiatr. To on powoduje, że efektywnie odczuwana temperatura jest znacznie poniżej zera. Mam na sobie koszulkę, wolfskinowe oddychające cosik z długim rękawem i stójką, bluzę no-wind, polar trzysetkę, kurtkę goretexową i puchówkę. Plus czapkę i dwa kaptury. I wcale nie jest mi za gorąco... :] Każdy krok przychodzi z trudem. Mam już dosyć. Dojdę do najbliższego szczytu. Jeśli stamtąd ,,na oko'' stwierdzę, że dam radę to pójdę. Ale jestem tak zmęczona, że rozważam spasowanie w okolicach szczytu i poczekanie na nich. Zimno. Wiatr. Kolejna godzina wchodzenia/schodzenia. Wysokość daje mi się we znaki. Podchodzimy. Widać zbocze: piach [PF: raczej zmarznięta na kamień ziemia], lód, potem znowu piach, a za nim Chachani!!! :) To dodaje mi trochę energii.

Czekający na nas trawers zbocza i...
...pierwszy widok na Chachani.
Teraz to już damy radę!!!
Ścieżka ze zbitego śniegu nie jest długa - nie chce nam się zakładać raków. Carlos idzie kawałek. ,,Hmmm... Jak będziemy uważać, to można się asekurować tylko czekanem.'' Git, idziemy. Potem jeszcze trochę po żwirowatym zboczu i stajemy przed ostatnimi podejściami. Stromy zygzak na szczyt. 40 minut i po sześciu godzinach od wyjścia stajemy na szczycie. 6075!!! Padam na śnieg. Tylko na to mam siłę. Jeszcze chwilę dochodzę do siebie, potem uściski, fotki, panorama. 15 minut i spadamy. Wieje!!! Jesteśmy już zmęczeni, a wciąż czeka nas długa droga powrotna...

Zmęczenie i radość jednocześnie
My i Carlos
Widoki ze szczytu

Zbieg po piacho-żwirze, potem lodowa ścieżka, kolejne żwirowate zbocze na skróty - kurzy się niesamowicie! :) Potem ścieżka na zlodowaciałym zboczu. Teraz śnieg powinien być bardziej miękki - idziemy bez raków. Powinien, ale nie jest. Nagle zjeżdżam po lodowym poletku kilka metrów w dół. Czekan zatrzymuje mnie na pół sekundy. Zjeżdżam dalej. Zatrzymuje mnie Carlos. Uff, będę żyć!! :D Trochę strachu i siniak. Szczęśliwie tym razem skończyło się tylko na tym. [PF: Decyzja o nie zakładaniu raków była w 100% błędna. Wydaje mi się, że nikomu z nas najzwyczajniej nie chciało się ich zakładać. Wiązało się to bowiem z kolejnym wysiłkiem i koniecznością manipulowania prawie, lub wcale, nieosłoniętymi dłońmi, co nie jest przyjemne, a dogrzanie rąk zajmuje dobre pół godziny. Dziwi mnie jednak taka decyzja Carlosa, który wszak był licencjonowanym przewodnikim. Cóż, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Dla mnie był to ostatni raz, gdy w wątpliwej sytuacji nie założyłem raków.]

Upadek i przejażdżka po czymś takim do śmiertelnych
nie należą, ale do przyjemnych też nie
Coraz mniej ochoczo człowiek pędzi do góry...
...a tutaj końca nie widać.
Kiedy wreszcie będzie
ta przełęcz??!!!
Na przełęczy

Idziemy dalej, trzeba uważać. Jakby co jest gdzie zjechać :] Tracę powoli siły... Po jakimś czasie już ledwo powłóczę nogami. Nie mam nawet siły wyciągnąć czekana ze śniegu. Na przełęczy 10 minut przerwy. Lekki zgon :] Potem już tylko 20 minut zejścia między kamieniami i jesteśmy w obozie!!! Dużo cieplej - plus 7 stopni w cienu, słońce i nie wieje. Ściągam goretex, puchówkę, polar... Padam w namiocie. WE DID IT!!!!!!!!!!!!! :D [PF: A ja najbardziej się cieszę, że DID IT razem. Tym bardziej, że zdaje sobie sprawę z ogromu wysiłku, jaki Żaba musiała włożyć w to wejście.]

I poleżeliśmy tak sobie chyba godzinkę. Potem pakowanie, 20 minut zejscia i samochód. Początkowo nasz pojazd wcale nie miał ochoty współpracować z nami, ale po kilkunastu minutach zjeżdżania (tzn bezgłośnego staczania się pojazdu z góry) i niesamowitych manewrów Carlosa na zakrętach 180 stopni, w końcu udało się uruchomić silnik i dalej obyło się już bez niespodzianek. Po 3 godzinach zatrzymujemy się przed naszym hotelikiem. Carlos jeszcze raz nam gratuluje. Było to na swój sposób miłe, bo jak sądzę Carlos, po naszym przedwczesnym powrocie z Misti, raczej nie spodziewał się, że wejdziemy ;) A może się tylko mylę co do niego? Potem jeszcze prysznic, kolacja, tort, sok... o 21:00 idziemy spać.

31 lipca
Odpoczywamy

Odsypiamy, jemy dobre śniadanie, pakujemy się i potem już tylko relax. Żaba idzie porobić fotki miastu, ja piszę kartki... O 20:00 jesteśmy na dworcu autobusowym. Odprawa bagażowa, bramka - jak na lotnisku. A wszędzie względny porządek i sensowna organizacja - całkiem jak nie Peru :) Jemy podane na pokładzie autobusu jedzenie typu lotniczego (ryż, mięso, jakaś zielenina, ciastko, picie) i lulu. O 5:15 jesteśmy w Nazca.