Peru
7 lipca - 5 sierpnia 2007
7 lipca
Pierwsze kroki za Wielką Wodą

I znowu lotnisko... Jak ja nie cierpię lotnisk. Znaczy się: czekania na nich. Dobrze jak można się spokojnie przespać. Niestety tutaj w Caracas nie jest to najwygodniejsze. Owszem, są jakieś miejsca, ale tylko przy stolikach i to na piętrze ,,Przyloty''. Na ,,Odlotach'' - tylko podłoga.

Przedmieścia Caracas

W Caracas spędziliśmy raptem kilka godzin. Pierwszą rzeczą z jaką spotyka się każdy przyjeżdżający, są samochody i ruch uliczny. Drogi są całkiem niczego sobie. Pozbawione są dziur, ale także jakichkolwiek znaków poziomych z liniami wyznaczającymi pasy ruchu włącznie. Kolor światła nie ma większego znaczenia. Czerwone na skrzyżowaniu jest jedynie informacją o pierwszeństwie przejazdu a nie zakazem wjazdu na skrzyżowanie. Wyznacznikiem pierwszeństwa jest także sygnał dźwiękowy - kto głośniej i dłużej trąbi, ten przejedzie jako pierwszy. Na ulicach generalnie panuje jeden wielki bałagan - wszelkie pojazdy wpychają się na styk w każdy centymetr wolnego miejsca, łamiąc przy tym wszelkie znane nam przepisy (np. skręcanie w prawo ze skrajnie lewego pasa). Pomiędzy nimi biegają ludzie tak jak im wygodnie. A nad całym tym bałaganem spokojnie zmieniają się światła, stanowiąc swego rodzaju abstrakcję i nieosiągalną, dla mającego poniżej miejsce zamętu, harmonię.

Wszelkie pojazdy zdają się przeczyć prawom fizyki i przekraczać granicę nieosiągalności. Zdawałoby się, że niemożliwym jest aby ,,takie coś'' poruszało się a tutaj proszę: NIESPODZIANKA! Jedzie! :))) I to nawet z wieloma ludźmi, jak na przykład autobusy. Z resztą bardziej busy niż autobusy jeśli chodzi o klasyfikację tych wehikułów. Autobusy są kolorowe, zazwyczaj rozpadające się, a dziury, jeśli w ogóle, łatane kartonem i taśmą klejącą. Do tego kierowca cały czas leży na klaksonie. Ci pasażerowie, którzy mieli więcej szczęścia przyklejeni są do szyb. Ci, których fortuna opuściała, prawie zwisają na schodku wejściowym.

Samochody podzielone są na dwie klasy: ,,nówki'' i te przekraczające wspomnianą wyżej granicę nieosiągalności. Rzec by można: jeżdżące cuda techniki! Cudem techniki jest właśnie to, że jeżdżą :D Urywające się zderzaki, sypiąca się karoseria, powybijane światła, czasem jakiś sznurek łączący to w całość. W środku nie lepiej: kurz, powygryzane siedzenia wraz z wystającą z nich gąbką...

Perpetum mobile - rozpadło się a jeździ

Wzdłuż każdej chyba ulicy - jedno wielkie targowisko: do kupienia buty, ubrania, jedzenie, płyty z ,,orginalnymi'' filmami i muzyką. Można też skorzystać z telefonu - co jakiś czas jest stoliczek, do niego przywiązanych na sznurku kilka komórek i cena za minutę rozmowy :)

Miasto samo w sobie jest raczej niespecjalne. Brudno, czasem śmierdzi, wszystko się sypie. Zabytków też raczej nie ma. Z pewnością warto wpaść tutaj dla swoistego ,,folkloru'' jakże odmiennego od tego co możemy zobaczyć w krajach Europy Północnej czy Zachodniej. Ładne jest natomiast samo położenie miasta - prawie płaskie centrum, otoczone przez góry. Na zboczach poprzyklejane są setki domków a właściwie to rozpadających się baraków. Bajecznie wygląda to w nocy - tysiące światełek uformowanych w pagórki.

Ludzie sprawiają wrażenie sympatycznych. Oczywiście niektórzy mają w tym swój własny interes (doprowadzenie do odpowiedniego, jedynie słusznego kantoru, autobusu itd) a inni są po prostu sympatyczni: niepytani pomogą znaleźć drogę lub krzykiem zwracają na siebie uwagę i pozują do zdjęcia.

Ten dzień był najdłuższym dniem w naszym życiu. Ze względu na zmianę czasu o 6 godzin, doba wydłużyła się nam do 30 godzin :)